i szykuje szeregi, aż przy hucznem graniu trąb stanęły na gruzach... Trupy, trupy, trupy... Żołnierz brodził w wyprutych trzewiach, krwi i mózgach, temu się owinęły na kolbie jelita, ówdzie jakaś dłoń sina z ciał dźwiga się kupy i w straszliwej piekielnej męczarni konania żołnierza za but krwawy jak szponami chwyta, Tu ranny porzucony na zwału odrózgach woła: dobij!... Tam zimny, sztywny, jak szkielety, wyprężony w ostatniej drgawce trup kobiety— Niesie on ludu łzy, zemsty gniew, a kolor jego jest czerwony, bo na nim robotników krew... I żołnierz, co wypalił pierwszy, stanął blady... Zrodzony kędyś w stepie, na krawędzi świata. on nie miał tutaj ojca, siostry, ani brata, on słuchał tylko wodza podniesionej szpady, Wściekły, że go przygnano na to mil tysiące, aby go piersią stawić pod lufy błyszczące, kiedy mu pokazano tych ludzi gromady uzbrojone i groźne, tych "wrogów, co chcieli iść w step, ogniem i mieczem wytracić plemiona i zagarnąć ich ziemię"-ogłupiał nawskroś zrazu, że wojsko nie wypełnia dowódcy rozkazu, a potem mu na oczy padła mgła czerwona i skoczył ku armacie... oto jego sprawa... Obok mężów-niewiasty, starcy, dzieci prawie. Ci, z tej ziemi, co złotą pszenicę wydawa, czegóż mieliby szukać iść w stepowej trawie? Na cóż mieliby z ziemi tej pełnej ogrodów zagarniać pustki wiecznych tykające lodów? i jakieżby szalone bogi gnać ich miały we wiatr kości suszący i w zamarłe skały? Lecz jakież także bogi, te starce i dzieci, te niewasty spędziły pod paszcze armatnie? Któż ten król, co jak drugie ziemskie słońce świeci, boć tutaj w strzępy darto trzewia rodne, bratnie! I te w czerwone bruzdy poryte gromady za co marły, walczyły o co z barykady? Jakaż świętość im droższa jest nad drogie życie?... Zrozumiał żołnierz... wiatru mu zagrało wycie w uszach, wiatru, co stepem niezmiernym zda się kręcąc od końca w drugi koniec świata.. przelata, Zrozumiał żołnierz... w uszach zabrzmi mu rodzinna pieśń tęskna, długa, z wichrem aż po morze płynna, błądząca w niezmąconej stepowej martwocieWtem zamilkła, warknął bęben-pobladły kobiety u progu chaty stanął człowiek w kasku w złocie, za nim ostrza bagnetów, jako igły lodu świecące się, gdy krwawo wstaje słońce wschodu... Żołnierz spojrzał na wodza swego epoletyteż same... Jak złe gwiazdy, jak pomoru ślepie kędy błysną płacz matek i żon słychać w stepie... One to jak harpunu zęby zakrzywione, łowią synów i mężów i gdzieś w obcą stronę pędzą i na niewolę rzucają w szeregi, przegnawszy mil tysiące przez bagna i śniegi, a prccz w stepie daleko, załamując dłonie, sieroca Wolność siedzi przy zgasłym ognisku... I tu musi być wolność! I tu od szlif błysku muszą matkom i żonom blednąć białe twarze! I tu wiatr musi latać, jak stepowe konie! I tu muszą bagnety błyskać w progach chaty— I tu musi być rozpacz-i tu widmo wraże króla, co do swych ludów mówi przez armaty! Zrozumiał żołnierz-spojrzał na ramiona złote wodza w błyszczącym kasku, z twarzą dumną, jasną, zdobywcę barykady wodza-bohatera, który wojsku dziękował za dobrą robotę i obiecywał wdzięczność cesarską i własnąschyla się, z trupa dłoni karabin wydzierai wypalił wodzowi w sam łeb!... Bryzła krew. przyszłości rzucając siew!... Czegoż chcą? "Czegoż chcą oni?" I gawiedź szumi, "Czegoż chcą oni?"— Któż ich zrozumie... Złoto-to siła! Więc dalej gwarnie Ze tam ktoś głodny, że tam ktoś płacze... Jak my! A płakać — czyż nam nie wstyd? I na cóż płakać? Droga otwarta! Cierpią? Hej głupstwo! Niech dla rozkoszy Wam wina trzeba, pieszczot dziewczyny. Wam wina trzeba! więc w znoju, w pocie Hurra! Swobody, Fabryk i Ziemi!... |