Obrazy na stronie
PDF
ePub
[ocr errors]

Hanko, dlaczego Turowski nie rato val?

Nie wiem... Śpijcie, dzieci, już późno...

„Duch czuwał i szedł na gwiazdy"-czytała znowu.

[merged small][ocr errors][merged small][merged small]

Gdybym była mężczyzną, gospodarowałabym jak tatuś...

A ja poszłabym na uniwersytet i budowałabym mosty przez

[merged small][ocr errors][merged small][merged small]

Ale i my nie jesteśmy i nie będziemy mężczyznami.
Śmiały się.

Potem, w pewnej chwili wszystkie cztery uklękły na swoich łóżkach, wszystkie z warkoczami na białych z grubego płótna koszulach, zapiętych pod szyją i poziewając odmawiały pacierze. Potem pokładły się i przykryły głowy kołdrami. Miały już spać, ale przez okno otwarte wleciał do światła nietoperz i krążył pod sufitem ogromnego pokoju, rzucając na białe ściany szybkie, lotne cienie. I wszczęła się wrzawa. Dziewczynki jeszcze głębiej ukryły głowy z przerażenia, potem zerwały się z pościeli i jęły uganiać się za nietoperzem, klapiąc bosemi nóżkami po podłodze, roześmiane, rozswawolone... Ten wesoły szczebiot młodości działał na Hankę tak jak blask światła działa na chore i zmęczone oczy. Wreszcie nastała cisza, upragniona, do której tęskniła jak do litościwej osoby. Ale nie wiedziała teraz co czynić z sobą. Nie mogła czytać. Płomień świecy trzepotał się na przeciągu drażniło to i nękało... Zgasiła światło i wychyliła się przez okno. Słuchała i patrzała.

W duszy płakał cały ból życia.

„Oto jestem – mówiło dalekie, wiekuiste, usiane gwiazdami niebo oto jestem, byłem i będę... Przeminiesz..." Nie być, nie istnieć, och nie być - modliła się do tych niebios.

„Oto jesteśmy-cicho, zaledwie chwiejąc gałęźmi, szemrały lipy przetrwałyśmy czasów wiele. Małą dziewczynką siadywałaś u naszych odziemków, śmiałaś się... Jesienią sypałyśmy na ciebie złotym deszczem, złotym szeleszczącym deszczem... Przebierałaś rączkami w liściach, śmiałaś się... Potem przychodziłaś z książką dumać w dnie letnie... Nad nami było błękitne szczęście nieba... Przetrwałyśmy burz wiele i czasów wiele..."

Słuchała ogarnięta daremną męką, w szeleście liści były głosy chwil dawnych, słodkich, uśmiechniętych, dziecięcych chwil, brzmiały ciche westchnienia tęsknoty....

Boże szeptała teraz z goryczą po co ja się rodziłam! Dla kogo, komu? Bo nie dla siebie samej. Dałeś mi życie, a ja je trzymam bezradnie niby gałąź obumarłą... Po nad siły moje, po nad możność moją utrapiłeś mnie, Panie, pomimo chęci moich dałeś mi życie, niby gałąź obumarłą, i nie wiem, co z niem uczynić...

„Serca nie masz!" przypomniały się jej raniące słowa ojca, które utkwiły w niej niby `kość w przełyku. Surowy i ostry był sąd ojca, ale czy słuszny!? Z jakąś bezbrzeżną goryczą liczyła długie, szare i smutne lata swojej młodości, przebyte w pracy, w znoju obowiązków. Miała dobrą wolę. Gdy ojciec zapadł na zdrowiu, próbowała objąć na siebie zarząd majątku — i zawiodła się. Potem usiłowała wyręczać matkę i także bez skutku. Wreszcie przystąpiła do lekeyi, do bakalarstwa cierpliwie, sumiennie... I oto co usłyszała!

[ocr errors]

Z jakąś bezbrzeżną goryczą liczyła długie, szare i smutne lata swojej młodości...

Zabiła w sobie pragnienia, zgasiła marzenia, porwała na strzę py złoty sen życia, z całych sił starała się być cierpliwą, spokojną posłuszną i użyteczną - i na każdym kroku, każdego dnia, czuła niedolę swoją... W duszy wrzały bolesne płomienie, pełno było łkań, wołań i skarg... W świat leciały tęsknoty... A była w niej wiara i dumna moc, czuła się większą niż codzienne obowiązki, niż zgryźliwe rozkazy ojca, wyższą uad to życie, którem kazano jej żyć. Dumne samotne godziny spędzała na szczytach, daleka od zgiełku i krzątaniny powszedniego dnia, wpatrzona w blask przecudny, w przepiękny kształt... Czuła wówczas tę dumaą moc swoją, stygmat pomazania na czole i prawa swoje, wszystkie prawa swoje... Wówczas śniąca chodziła śród zabudowań gospodarczych, pełniąc jakieś niezrozumiałe obowiązki, śniąca słuchała gderliwych wskazówek ojca... Wieczorami w tajemnicy pisała... Przedziwne sny brały ją w objęcia, tulily ją, całowały ją w usta, kładły jej senną głowę na słodkiem wezgłowiu... słuchała ich promiennego szeptania i w strofy zamykała ich mowę... Ojciec szydził....

A jednak czuje, wie o mocy swojej i domaga się praw swoich... I woła teraz o życie... Duch budzi się i mówi wielkim krzykiem. Więc pójdzie stąd!.. Dość już długo więdła w ciemnicy, pelzała w prochu codziennej nudy, poniewierała samą siebie, kłamała sobie... Spełnia się marzenie lat... Pójdzie stąd:..

Ogarnął ją dreszcz zachwytu.

Przez tyle dni tęskniła w daremnem, małodusznem oczekiwaniu, iż przyjdzie wyzwolenie. Samo nie przyjdzie! Oto w jej ręku jest klucz, którym otworzy przybytek. Jak wszyscy silni i możni weźmie

[ocr errors]

lot o własnych siłach... Będą cierpienia, może nędza ale i życie, prawdziwe życie...

Strzeliło ku niej płomienne wezwanie Turowskiego.

Jeszcze w usząch brzmiał zuchwały, grzmiący głos jego... Odsunęła to przypomnienie z odrazą...

Alboż koniecznie z nim? Pójdzie sama. Świat jest szeroki, ogromne miasta wrą, wołają do niej stamtąd takież stęsknione, spragnione, płonące serca...

duszę.

Szumiały lipy. Cichy szelest, niby chłodna fala, płynął jej przez

Szumią lipy... Porzuci je na zawsze, odejdzie daleko i nigdy w ich szemrzącym cieniu...

A tamten?.. A tamten?... zawołało w niej serce.

Wychyliła się jeszcze głębiej przez okno, dotknęła bzowego krzaku, wilgotnego od rosy, i wiodła po nim długo ręką, ruchem pieszczoty, ruchem miłości...

Niech pani czyta „Naśladowanie" w chwilach najcięższych, w chwilach upadku - powiedział do niej niegdyś.

Zapaliła świecę i, rozwarłszy małą, wytartą od codziennego użytku książkę, na chybi trafi czytała:

„Opuść siebie, a znajdziesz mnie... Nie miej nic swego ani nawet woli swojej... Inaczej jakżebyś mógł być moim a já twoim, jeślibyś nie wyzuł się zupełnie ze wszelkiej własnej woli wewnątrz i zewuątrz..."

Krótkie, proste zdania przemówiły do niej. Nie zawsze rozumiała ich znaczenie, słuchała tylko, jak mówiły do niej głosem znanym, drogim... I zdawało się jej, iż stoi koło niej i szepce jej surowe pociechy, że mu jaśnieje dobrocią oblicze, że splata się między nim oddalonym i nią węzeł tajemnego, wiecznego braterstwa.

[ocr errors]

Wiedziała już, że zostanie... Potem w nocy wbił się w jej serce grot bolesnej myśli: oto słaba jestem - powtarzała sobie oto nic we mnie niema i wszystko jest złudzeniem... Gdyby była moc istotna, uczyniłabym jak wszyscy i poszłabym, sięgnęłabym po życie... Żaden z nich (stawały w pamięci dzieje drogich twórców) nie dźwigał posłusznie łańcucha powszednich obowiązków... Zrywał i szedł... Turowski słusznie mówił o silnych... Zostaję i będę trwać... I nigdy nic...

Płakała.

IX.

Po nagłem zniknięciu dwu niespodziewanych gości Paweł przez chwilę patrzał w złowrogą drżącą jasność na horyzoncie, poczem cofnął się do swego pokoju. Był już ciemny wieczór i należało zawolać na lokaja, ażeby ten wniósł lampę, ale Paweł ociągał się. Czuł gdzieś w okolicy serca, może na „podniebieniu“ serca gryzący niesmak od rozmowy ze Stefanem i, uawykły do sumiennego a badawczego obcowania z samym sobą (nazywał to obcowanie rachunkiem myśli") wziął pod ścisły rozbiór swój niedawny postępek. Czy dobrze uczynił odmawiając? z jakich źródeł wypłynęło postanowienie odmowy, z osobistej niechęci albo też z zasad? Jeśli to drugie było, jako przyczyna i powód, w takim razie był w zupełnym porządku z sobą... Ale Turowski uraził go do żywego w Musinowcach, więc może skorzystał z łatwej sposobności wywarcia zemsty? A człowiekowi choremu wypadało dopomódz... Tylko, że szkodliwe poglądy... i może szkodliwy użytek... - Pocieszał siebie. Ale wciąż trapił go niesmak i mocny fundament zasad uginał się. Przechadzał się po mrocznych pokojach. Przez okna widać było daleką łunę; świeciła nad lasem i na jej tle rysowała się wyraźnie lamana, śpiczasta linia wierzchołków.

Po uspionem podwórzu biegł w wesołych podskokach takt jakiegoś tańca, wygrywanego na skrzypcach, gdzieś na folwarku.

Skrzypce były liche, ale grajek ochoczy i dźwięki płynęły ciągle te same, bez końca, wiły się po nocy, ślizgały się, trącały swawolnie o ponurą ruinę byłego pałacu, laskotały ciszę i ciemność, radowały się, mizdżyły się do kogoś niewidzialnego, zalecały się.....

W Pawle pasmo poważnych rozmyślań prysło raz i drugi, usiadł w salonie, zwiesil głowę... W pamięci wyłaniały się jakieś chwile dalekie, cicho na palcach zbliżała się postać posępna. Wiał od niej smutek. Paweł znał ją... To było życie jego. Stało posępne, sztywne i chłodne, otulone w powszednią opończę, bez ozdób, bez sztandaru, bez opaski, z urzędowym tytułem na czole...

Paweł zmarszczył się, ale z uległością nastawił uszu na to, co opowiadała ta postać.

[merged small][merged small][merged small][ocr errors][merged small]

koju dużym i posępnym, z oknami od zachodu, gdzie słońce ukazywało się tylko w ostatniej godzinie dnia; stał tam stół z książkami, uło

żonemi systematycznie, z kałamarzem, z zeszytami; brzydkie, nudne książki! każda była niby ogniwo kajdau... między stronicami tych książek leżą wszystkie dnie moje ówczesne, jak zawiędłe, zasuszone, zakurzone, bezużyteczne kwiaty... wszystkie można je tam odnaleść... Oto co uczynili ze mnie... A mogłem być jak radość, jak chmura, która o południu złocistym uśmiechem śmieje się do słońca... Skrzywdzili mnie!.. Pamiętasz, do wieczora były lekcye z nauczycielami, potem uczyłeś się sam, chodząc po pokoju z książką przed wzrokiem, powoli, z ręką założoną za plecy (zostało ci to przyzwyczajenie), powoli, jak starzec... W ogrodzie, po drzewach szemrał wiosenny wiatr, szumiały wiosenne wody, tajały śniegi, na mokrych, rudych trawnikach budziły się błękitne kwiaty i wątłe, zielone listki... pamiętasz?

Ojciec przegrywał w karty i robił pieniądze, gryzł się; śmiechu i pieśni nie było w całym domu. Bałeś się ojca... pamiętasz jego pochmurną, czarną twarz? Ojciec umarł, we trzy lata potem matka... Zabrakło ciepłej, pieszczotliwej, słodkiej ręki... Skrzywdzili mnie.

Potem byłem w wielkiem mieście. Weź, odszukaj tamten stos książek, pokreślonych, podkreślonych, poznaczonych krzyżykami; na podobieństwo martwych piór, wyrwanych żywemu ptakowi, leżą tam między kartkami dni moje... świetne cenzury!... Drogim kosztem, drogim kosztem..

Chodziłeś do szkoły, wracałeś ze szkoły, chodziłeś na spacer, ua tę samą ulicę, uczyłeś sję, snując po pokoju z ręką założoną za plecy, powoli jak starzec, pisałeś... gdybyż choć czyje drogie serce kładło ciepłe blaski na pustkę tej celi!

Pamiętasz, po salonie krążyły młode pary. Tancerze w mundurach ze srebrnemi guzikami, tancerki z warkoczami. Szlochała z wesela muzyka, w zdyszanych piersiach gwarzyły serca, śmiały się do siebie oczy... Stałeś we drzwiach samotny, samotny od początku do końca... Za tobą szeptało dwoje... Pamiętasz?

Potem byłem w iúnem mieście. Stań i patrz: Oto wązkie zakratowane okno ciemnicy, oto za niem bezmiar gwiazdzistego nieba. Co widzisz przez to okno?

[ocr errors]

Uczyłeś się. Wykłady, profesorowie - starzy ludzie w okularach, biblioteki. W ogromnej sali biblioteki, przy małym, żółtym stoliku szperałeś co wieczór w księgach. Naprzeciwko, także przy żółtym stoliku, czytała młoda panienka. I podnosiła oczy, patrzała w ciebie; te dziwne, fijołkowe, ciepłe oczy patrzały... Szperałeś w księgach...

Pamiętasz bulwar nad rzeką w wiosenne wieczory? Na drzewach rój młodych liści, gwizd statków, blado-niebieski uśmiech bladego nieba, plusk nurtu... Wędrowały pary... Wracając z biblio

« PoprzedniaDalej »