nowożytne.. Przed laty nie było ani lokatorów, ani kamieniczników, nie było suteryn i poddaszy, nie płacono jeszcze za powietrze, słońce i wodę... Tak, pani, miałem zaszczyt przyjść na świat w kamienicy, którą z czasem matka moja za lichwiarskie procenty, brane od sąsiadów, nabyła na własność. Patrzał przed siebie i zgryźliwie skubał swoją brodę. Urodziłem się w trzech ciasnych pokojach.od podwórza, więc nad wstrętną studnią, i nie pamiętam, żeby do mieszkania tego wglądało słońce... Za to z krzykiem i płaczem wpadały sąsiadki, którym matka groziła komornikiem-były kłótnie... Pamiętam to, i dziś jeszcze powtórzę wszystkie przekleństwa – drgnął mu głos. — Bawiłem się nad ściekami i na śmietnikach, a w duszę takiego dziecka, może, kto wie, wciskają się wyziewy... Zatrzymał się, zeskrobał palcem trochę żywicy z błękitnawosiwego pnia świerkowego, roztarł ją w dłoni i powąchał: Hanka słuchała z zajęciem i do rdzenia przenikała ją piekąca gorycz słów Turowskiego. Zaczynał przedstawiać się jej z innej strony. Mówiliśmy o niej już nieraz odparł ze znudzeniem. - A jej działalność społeczna? - Pani myśli, że mnie te wszystkie ideje cokolwiek obchodzą? zgrzytnął szyderczo i zamilkł. Miał już dosyć rozmowy społecznej, którą traktowała go zawsze, niby herbatą. W głowie paliły mu się myśli, z któremi przyjechał tak, jak przyjeżdża się czasem z mową, napisaną na ćwiartce w zanadrzu, i rzecz szczególna, brakło mu po raz pierwszy w życiu słów i odwagi. To też brało go coraz większe zniecierpliwienie. Dotykał ją mocnem, władnem, zuchwałem, rozkazującem spojrzeniem, postąpił ku niej, jak tam, przy pożarze, ale mówić nie mógł... Od wielu dni, przez wiele godzin, w swoim ponurym Musinowieckim pokoju, pieścił chorobliwe marzenie, niby jaki kwiat sztuczny, i wodził po nim okiem tak, jak więzień wodzi okiem po smudze słonecznej, która, raz na dzień, krótko, o tej samej minucie, igra na spleśniałym murze; przywykł do niego, wierzył... Miał już nawet pieniądze od Stefana. Patrzał w nią. Hanka poczęła drżeć. Dotarli do kopca z krzyżem, który był kresem ogrodu. Dalej ciągnęły się pola; dosychały w słońcu bielejące zboża, drżały w promiennym uśmiechu pogodnego dnia, wołała dal błękitna i świetlista. Dokoła krzyża rosły młode brzozy. Przedziwnie paliły się w słońcu ich delikatne, swawolne liście, przedziwnie śmiały się ich białe pnie, przedziwnie w lazurze, niby w radości, kąpały się ich zielone, kędzierzawe, wiotkie postaci... „Andrzej Skibowski, ur. 11 października roku... zasnął w Panu... zgasła młodość orłowa..." rzucił się Hance w oczy znany nadpis. Może wrócimy już do domu - poprosiła cicho. Nie, pani. Pani nie pójdzie stąd stanowczo zaprzeczył Marcin. Pani zostanie i wysłucha mnie. Drgnęła, nizko pochyliła głowę, odwróciła się od niego - ale została. On zaś przez chwilę nie mówił nic. Pani cierpi - zaczął zcicha pani jest nieszczęśliwa... Widzę to i mam lekarstwo... Chce pani? Milczała. Więc prawił dalej tak samo cicho, miękkim głosem: – Żałuję pani, pani gaśnie. Taki dom — więzienie, więzienie ducha. Nie wolno tu pani mieć ani własnych uczuć, ani własnych myśli, ani czynów. Widzę to oddawna. Czekałem sposobnej chwili... Człowiek, wolny człowiek skowycze w pani - jeszcze czas, przeminie młodość i stanie się pani lichym, wątłym, służalczym cieniem. Jeszcze czas - mówił coraz głośniej – poddawać się i znosić nie wolno!' Rezygnacya — to jęk tchórzów, szpitalników i dewotek... odzywam się do pani jak wolny człowiek do wolnego człowieka, wyciągam braterską dłoń, podaję puhar, nalany młodością i życiem... Pani pytał znowu, napróżno pałającemi oczami szukając jej spojrzenia. Hanka milczała z pochyloną głową, odwrócona. Gorące słowa jego brzmiały zimno, obco, niezrozumiale. Stoję przed panią z puharem - wołał coraz donośniej, coraz potężniej Turowski w puharze pieni się młodość i życie. Proszę wybierać: tu więzienie, pokora, uwiąd, tam, dokąd chcę prowadzić panią — bujny rozkwit, wolny lot życia... Ja wiem, że pani usłucha muie. Od dzieciństwa kaleczono duszę pani, trapiąc ją zmyśloną marą, wycieńczając ją w walce z prawem życia. Obowiązek, posłuszeństwo, zaparcie się siebie stawiano przed panią, dobrze - a obowiązek wobec samego siebie, a godność człowiecza, a prawo życia!... Głos jego grzmiał bojowo tak jakby ciskał tym buntowniczym słowem w tłumy. Był ogromny, czarne oczy gorzały, na szarej zwykle twarzy kwitły rumieńce. Stanął tuż koło niej i palił ją płonącem wejrzeniem. Pójdziemy pani wzywał - mam wszystko... Jutro już będziemy daleko stąd... Bo i ja, jak w więzieniu... Zobaczy pani!... Świat, życie, walka... Hauce trzęsły się splecione na piersi ręce. Teraz każdy wyraz jego sprawiał nieznośny ból... Gdybyż już ucichł... Świat i życie... nie dla niej... Z nim?! Gdybyż tak mówił kto inny, nie ten, krzykliwy, samochwalczy, bezwzględny człowiek! Gdyby kto inny... Czuła w sercu płacz, niby kamień... Długo było milczenie. Jakiś ptak nucił w liściach brzozy, potem frunął. Hanka widziała jak cicho chwiała się w błękicie gałąź, z której odleciał ptak... Te brzozy były jak uśmiechy szczęścia. Pokochałem panią - zmienionym głosem rzekł Marcin Pani wie o tem... I wydało mię, że oto otwiera się w więzieniu mojem okno na szczęście... Widziałem, że pani jest źle w domu, widziałem, iż poniewierają człowieczą duszę pani, chciałem wyzwolić panią... Myślałem, że razem... Urwał. Zgaszonym wzrokiem mówił coś do niej... Całował jej wątłe, dziecięce prawie dłonie, splecione na piersi, bladą dziewiczą twarz, popielate, ubogie, o przedziwnym odcieniu włosy, czoło przecięte cienką linią brwi, spuszczone powieki, usta wydatne, kapryśnie wysunięte, trochę kapryśne, które nigdy, nigdy... I w nagłym porywie chwycił ją w ramiona, cisnął do piersi, wpił się chciwemi wargami w twarz... przez chwilę Potem po Wymknęła mu się, odepchnęła go ze wstrętem stała w miejscu. Na drżących ustach był jakiś wyraz... woli odeszła do domu. Pobiegł za nią straszny, drwiący śmiech Marcina... Szła coraz prędzej. Tłumiła łzy. ganek. Śpieszy mu się... Gorący czas... Nie wspominał ci, czy zwieźli już koniczynę? Nie. Prawda. To jego nic nie zajmuje... A jednak... Ładnieby się oni mieli, ci „miejscy inteligienci“, gdybyśmy i my wieśniacy ich nie żywili... A zatruwają nam atmosferę i zakłócają spokój. Hanka nie podtrzymała rozmowy. Ojciec spojrzał na nią raz po raz podejrzliwie, wreszcie rzekł: Coś dziwnie wyglądasz... Turowski musiał oświadczyć się, he? Przeczuwałem to... !- Po co te sekrety! - sarknął. Kiedy zaręczam, papę, że nie... A przyjęłabyś go? - spytał po chwili. Za nic... Nigdy! - wyrwało się z niej, jak krzyk. - Lubię tego człowieka, chociaż nikt mnie tak nie drażni jak zagadał pan Seweryn Ma „szusta" w głowie i to nie jedne Więc cóż! Królewicz nie przyjedzie, bo życie to nie bajka. Masz już lat 25, pora wyjść za mąż. Na karnawały wozić nie będę, posagu nie dam, bo nie mam coraz gniewniej napadał p. Seweryn piękną nie jesteś... Alboż nie mogę zostać w domu alboż przeszkadzam komu!... przez łzy prosiła Hanka Nie zawadzasz nikomu, ale zadaniem kobiety jest wyjść za mąż, założyć dom, spełniać obowiązki żony i matki, pracować. . To pójdę, ojcze, gdziekolwiek... myślałam już o tem... wszędzie jest praca. Ty i praca! Ciekawym jaką to pracę panna obmyśliła dla siebie? Liczenie chmur, cedzenie promieni gwiazd przez sito?! O jakiej pracy ty mówisz? Jaką pracę możesz sobie zakreślić, skoro nawet w domu nie umiesz spełniać swoich obowiązków... Alboż ja nie widzę, że cała praca ugina teraz barki Krystyny, że ona robi teraz za siebie, za ciebie, za mnie... dalej. Hanka szlochała, ale Skibowski rozdrażniony oporem gromił Nie masz chyba serca, jeśli pozwalasz matce dźwigać po nad siły... Ona i tak sterana... Zabraknie mnie i jej kto wówczas zaopiekuje się temi małemi? Nakarmisz je poezyą, filozofią, rozmyślaniem, co? Jakże ty je uczysz? Niechętnie, niedbale, ot tak, byle zbyć i chodzisz z miną wiecznej męczennicy... Nie widzę w tobie serca, ot co! Miłość nie brzmi słowami i nie składa się z pocałunków, miłość to czyn, to poświęcenie, to cicha, chętna ofiara... Patrz na matkę! ta nigdy nie myślała o sobie, a wy młodzi tylko siebie stawiacie na ołtarzu... Wrażeń ci potrzeba, rozrywek, nudzisz się i stąd twoje męczeństwo! Piszesz wierszyki, bo to ci dogadza, bo to jest łatwiej, niż dopomagać matce... A i wiersze! Ciekawym, czy sama je rozumiesz. Umilkł, bo już żałował swego uniesienia. Zwiesił głowę i oddychał ciężko. Hanka siedziała martwa. Czynił się wieczór. Po przez zielone tłumy ogrodu przeświecały purpury i złoto zachodniej żarnicy; obłoki, rozsiane na drogach niebieskich, zaróżowiły się, zatrzymane w wędrówce. Wrony krakały gdzieś po za domem. Hanko, daj mi pled cicho poprosił Skibowski. A gdy otulała mu nogi, położył na chwilę rękę na jej wątłych popielatych włosach. Przepraszał ją w ten sposób. Córka zdjęła tę rękę i dotknęła ją zimnemi wargami. Na więcej nie mogła się zdobyć. Chciała odejść, ale on ją zatrzymał. Usiadła posłusznie w dalekim kącie werandy, niema, zmartwiała, chłodna. Milczenie wisiało między nimi. Ten okropny dzień nie miał końca. I długo jeszcze Hanka nie mogła znaleść samotności i ciszy. Mieszkała razem z siostrami w jednym dużym o trzech oknach i niebielonych ścianach pokoju, i siostry wieczoru tego gwarzyły przed zaśnięciem dłużej niż kiedy. Na czterech prostych, żelaznych łóżkach, na brzuchatych siennikach, przykryte jednakowemi kołdrami gawędziły z sobą, zaczepiały Hankę, deklamowały jakieś wiersze, nuciły, śmiały się, spierały się. Niewiadomo, dlaczego ogarnęła je taka wesołość... Ten pożar przyczynił tatce straty na milion a może i więcej - mówiła jedna. Nieprawda, to za dużo! pół miliona... -Sama słyszałam, jak mama mówiła komuś, że kilkanaście Siedziała przy swoim stoliku, koło otwartego okna, niby nad jakąś książką, z oczami utkwionemi w początkowem zdaniu XIII-go rozdziału. „A była wielka cisza. Tłum bił się w piersi, duch czuwał...“ czytała po raz setny, nie posuwając się dalej. Turowski przyjechał i stał bezczyuny Gapił się... Baba. gadały siostry. Pan Stefan to wcale co innego. To mężczyzna! |