Obrazy na stronie
PDF
ePub

A gdy w poważnej potrzebie przywołał ten ideał do pomocy, okazał się wątłym!.. Bo zniechęcenie, jak choroba, trawi mu siły, bo nuda, jak chmura, zasłania przed nim świat... „Więc jakże żyć, co to jest żyć?" - szamotał się biedny, znękany człowiek - więc chodził dotychczas jakby po sztucznym pomoście, przyglądał się samym tylko złudzeniom i nosił w sercu kłamany pozór uczuć szlachetnych, powszechnych... A może jest jakiś cel wyższy, większy, niż tamte cele, jest prawda, której nie pojmował? Więc oto cierpienie... Nie znałeś jeszcze cierpienia

[ocr errors]

14

odpowiadał mu głos nie

wiadomy.

*

I nazajutrz, i następnych dni, Stefan był czynnym, sumiennym administratorem rozległych dóbr pepłowskich. Zwiedzał szpitale i ochronki, szkołę tkactwa, która zawsze zajmowała go prawie najbardziej, włóczył się po polach, oborach i stajniach. Praca wrzała, machina była w pełnym biegu, więc oglądał każde jej kółko, każdy tryb, każdą śrubę dokładnie, tak, jak, dawniej. Zmienił się tylko w stosunku do podwładnych. Mówny zwykle, przyjacielski, żartobliwy, z dobrem słowem dla każdego na ustach teraz patrzał w milczeniu, ganił w krótkich wyrazach, nie chwalił nikogo. Chorych odsyłał do miejscowego doktora, albo do apteki, nie pozwalając im wygadać się, naznaczał kary, niecierpliwie marszczył brwi, gdy starzy słudzy, tak zwani faworyci pani, pozwalali sobie czynić wielomówne uwagi.

Mijając pałac pieszo, albo konno, mierzył go długiem, chłodnem, suchem wejrzeniem. Liczył może szereg jego zamkniętych, martwych okien. Był to już dom zupełnie obcy i obojętny, jak gdyby jaka kamienica w nieznanem mieście, jedna z wielu, dom, w którym chyba on nie będzie więcej... Służba wynosiła meble, dywany, trzepała kurze, napełniając dziedziniec wesołym halasem, jak przed Wielkanocą... Raz nawet kamerdyner zaprosił go do salonu, gdzie należało powiesić nowe z wystawy krakowskiej obrazy.

- Pani kapryśna poufale tłómaczył kamerdyner

doradzi, to pewno nie zgani...

a jak pan

Ale Stefan oszczędził sobie tej przyjemności. Któregoś popołudnia w upał jechał przez żyto, żeby się przekonać o stopniu dojrzało

ści ziarna. Z obydwu stron zboża już dostałe, więc złote, chyliły swoje ciężko urodzajne kłosy. Błękitny żar dyszał nad niemi.

Zeskoczył z konia i, zerwawszy kłos, łamał ziarno w palcach. Przekonał się, że można już przystąpić do żniwa. Więc pójdą żnieje i żniwiarki (nawet jedna nowa, zapisana aż z Ameryki, na którą oczekiwali z zaciekawieniem, miała nadejść lada dzień), będzie obliczał, potem będzie doglądał zwózki, żeby pełne były śpichlerze Opolskich... W allegoryach Nowego Testamentu żniwo jest symbolem sądu, a także nagrody i radości.

Nie chciało mu się gramolić na kulbakę, więc szedł piechotą wązką miedzą. Wysokie żyto sięgało mu wyżej głowy i miał teraz nad sobą sklepienie błękitne i kłosy złociste, niby rój nieruchomych o vadów.

W pewnej chwili przysiadł na twardym, omszonym grzbiecie olbrzymiego kamienia, i puściwszy konia, który strzygł trawę, pogrążył się w zadumie. Było coś obezwładniającego w tej zadumie, a towarzyszyła jej siostrzyca zdradziecka niemoc. Bronił się przez tyle czasu, milczał, obecnie zgodził się uledzi czekał. Ale nie stało się nic nadzwyczajnego. Tylko z serca wyrywało się jedno, jedyne, nieukojone pragnienie... Pojechał dalej, szybko, jak gdyby do określonego celu, miedzą, potem przez łąki, już skoszone, i znowu wązką drożyną aż do lasu i w las. Tam, na polanie, śród boru, zatrzymał się. Wysokie sosny kąpały nieruchome wierzchołki w słonecznym lazurze gorącego nieba, rozsnuwała się rzeźżka woń smołowa w powietrzu, szemrał czomber u spodu swoim tęsknym zapachem... Nic tu się nie zmieniło... I zdawało mu się, iż tamta chwila niezapomniana duma tu w ciszy i patrzy się w niego spokojnemi, niezgłębionemi oczami.

Co było w tych oczach? Wyrzut, uśmiech zamyślenia mądrego, skarga? Jakie to oczy? Czyje? Przed tygodniem, czy przed dwoma, byli tu we dwoje, zboczywszy z drogi, dla wybrania miejsca na przyszłą szkółkę leśną, i stali długo, upojeni pięknem ustronia, w milczeniu, a mówiąc trochę, dla zachowania pozoru, o owej szkółce... Bór szumiał o zachodzie, różane chmurki ciekły skroś niebieskich obszarów... mijały, napływały inne; pogasły szkarłatne przepaski na pniach, bór szumiał...

Teraz trwała cisza. Wysokie, różowe sosny pławią w odmęcie lazurowym rozmarzone, szczęsne wierzchołki, żar, pachną żywica i czomber, błękit gorący.

Środkiem polany biegną dwa ślady przez nieskoszoną, bujną trawę, niby dwie smugi, ślady dwojga ludzi, którzy szli obok siebie... Na świecie jest błękitne milczenie upału, milczenie szczęścia... Tamte dwa ślady...

VIII.

W kilka dni po pożarze Marcin wybrał się do Skibowskich, pod pozorem wyrażenia tak zwanej kondolencyi. Przyjęli go ojciec i córka na werandzie, gdzie pan Seweryn spędzał teraz wszystkie godziny, gdyż stąd otwierał się widok na ogród, na spokojne, wysokie aleje, a ani zgliszcz, ani wogóle gospodarstwa widać nie było. (Nie znosił teraz widoku gospodarstwa).

Witam kochanego pana - zwrócił się życzliwie do Marcina, którego lubił pomimo wszystkiego, pomimo największej sprzeczności przekonań, pomimo dwu dysput, tak zawziętych, że Turowski wyjechał po nich bez pożegnania. On też jeden ze wszystkich obywateli miejscowych, prócz pani Opolskiej, gdzie bywali wszyscy, przyjmował Marcina.

Gość ukłonił się w milczeniu niezgrabnie i sztywnie, i stanął koło jednego ze słupów, wspierających dach werandy.

[merged small][merged small][ocr errors][merged small]

Pan przyjechał konno?- zimno pytała panna, nie patrząc na

Jak zwykle.

Matka pana zdrowa?

-Także jak zwykle.

Uśmiech nieokreślony zabłąkał się na jego szarej, gęsto i czarnoobrośniętej twarzy.

Zapadło milczenie. Pszczoły brzęczały w lipach i co jakąś chwilę spływał na werandę złotawy okwiat.

Hanka spostrzegła, że gość ma zapruszoną nim czuprynę, spostrzegła także, po raz pierwszy, siwe pasemka pomiędzy ciemnemi jego włosami. Oto co robi z ludźmi cierpienie — pomyślała z żalem toż młody jeszcze człowiek!".

[ocr errors][ocr errors][merged small][ocr errors]

Czy pan już dobrze sypia?

Nie tego, chyba jak się bardzo zmęczę na koniu.

Nerwy szorstko wtrącił pan Seweryn.

[ocr errors]

Nerwy - powtórzył Turowski.

[blocks in formation]

Teraz podniósł na nią pɔchmurne, uważne spojrzenie. Wydała mu się bledszą, niż zwykle. Zgaszonemi oczami spoglądała w przestrzeń, w zielone, brzęczące, obfite, miodne gąszcze lip, znużenie i smutek trapiły tę cichą, białą, dziewiczą twarz, jej drobne, dziecięce prawie dłonie leżały na sukni.

Miękko, tkliwie niemal wziąłby jedną z tych rąk... Nie broniła

by mu...

[ocr errors]

Za moich czasów nie było ani nerwów, ani myśli niezdrowych odezwał się gospodarz. Myśli niezdrowe są jak pajęczyna i znachodzą się w zaniedbanem domostwie.

[ocr errors]

Turowski przestąpił z nogi na nogę, olbrzymią dłonią cierpliwie odpędził dokuczliwą, zabłąkaną pszczołę - i nie podniósł rzuconej rękawicy.

Wyczerpujecie się cierpko kazał pan Seweryn-w jednym czynie, który jest obłędem, gorączką, grzechem, a potem klapa. Młodzież winna uczyć się fechtunku, ale nie cisnąć się do walki, bo z pierwszej bitwy wraca skontuzyowana i już do końca nie opuszcza szpitala. Życie to nie fajerwerk.

[merged small][ocr errors][merged small][merged small][merged small][merged small][merged small][merged small][merged small]
[ocr errors]
[ocr errors]

Ładne zasady. Życie to

[ocr errors]

- Może. Ale lepsze to, niż próżniactwo, niż hultajstwo, jałowa krytyka i nieobecność. Dawniej tylko arystokracyę zaliczano do kategoryi nieobecnych, dziś i młodzież równie chlubnie wynosi się za granicę pracy społecznej. Niech tylko każdy ma jasną latarkę w ręku huczał Skibowski a widniej będzie w całej okolicy!.. A wy nic... Śmiech, ironia, szumne frazesy wszechludzkie... Wszystko wam źle i wszystko za mało! Rolnictwo i przemysł dyabła warte, bo to materyalizm, wyzysk i burżuazya; ksiądz jest kłamnym Kalchasem; lekarz i adwokat-na usługach burżuazyi; w sztuce-filistrzy. Więc cóż u licha zostaje!? - unosił się pan Seweryn. Wskażcie mi jaką pracę realną, któraby w waszem przekonaniu była użyteczną. Nie chcę programów i frazesów, chcę wskazówki praktycznej.

rowski.

[ocr errors]
[ocr errors][merged small]

Pan Seweryn zmierzył go gniewnym z pod krzaczastych, ciemnych brwi spojrzeniem i zamilkł.

[ocr errors]

Może pójdziecie do ogrodu - rzekł po chwili. Jestem zmęczony i za wiele mówię.

Hanka wstała posłusznie.

Papa dobrodziej nie nazbyt mnie kocha

cin, gdy odsunęli się od domu.

[blocks in formation]

Zadrasnął ją jego lekceważący, szyderczy ton-nie odpowiedziała nic.

Dziwi mnie, że nie wyrzucił mnie jeszcze za drzwi – dodał

Turowski.

nuro.

Tatuś potrzebuje towarzystwa... Gdy jest sam, milczy po

Marcin skubnął gałąź lipową.

- Lipy kwitną.

- Lipiec...

Chwytała ją niewiadoma trwoga. Oddalali się coraz bardziej oď domu, a wyraźny rozkaz ojca, którego bała się jeszcze więcej, niż Turowskiego, nie pozwalał zawrócić. Jakiś wiersz tłukł się jej po głowie.

[ocr errors]

Lubię to drzewo - mówił Marcin, podając jej gałązkę lipoi lubię ten kwiat... „Ale ja tych lip nie miałem...“. Zna pani ten ustęp z jakiegoś autora?

[ocr errors]
[ocr errors]

Nie.

Powiem go pani. Krótki jest: „Gdzie są te lipy ciemne, wonne, wysokie, w których cieniu zbiegły drogie, jasne, szczęśliwe lata mego dzieciństwa... Tych lip niema, tych lip nie było nigdy...". Słuchała zdziwiona, poetycznym bowiem nie widziała go nigdy. „Tych lip nie było nigdy" · powtórzył raz jeszcze powoli.

- To bardzo ładne... Z jakiego to autora?

Nie pamiętam.

Szli już teraz aleją świerkową, niby mrocznym kurytarzem. Powietrze było skwarne i wilgotne, dokoła nich rozlewały się cisza i nawpół senny smutek. W górze, ponad wierzchołkami, niebo, którego szukały marzące oczy Hanki, wisiało głębokie, ciemne i ciepłe, u samego szczytu wykwitł w tej chwili obłok śnieżny na lazurowem tle i mijał powoli, powoli... Czasami pod nogą którego z nich zachrzęściła duża, brunatna szyszka, i nastąpiona, odskakiwała elastycznie; siwe, grube pnie stały z dwu stron w surowym szeregu. zaczął Turowski - pod któremi

Zazdroszczę pani tych lip

płynęło jasne dzieciństwo pani.

[ocr errors]

A pan? przecież także na wsi

tym obłokiem, który już przemijał.

[blocks in formation]

Lazur teraz świecił bez skazy i dusza zanurzała się, grążyła się, wsiąkała w jego głębie.

[ocr errors]

Nie, pani. Urodziłem się, proszę pani, w kamienicy, na ulicy Boleść rzekł zjadliwie w kamienicy. To ma znaczenie całkiem

[ocr errors][merged small]
« PoprzedniaDalej »