Obrazy na stronie
PDF
ePub

wał nieraz Słowacki w listach do matki pisanych w późniejszém życiu, o tych cudnych okolicach, o téj upajającej woni lasów sosnowych, o kwiatach polnych i łąkach zielonych owéj ukochanej wioski litewskiej, w której mu lotem błyskawicy w takiéj swobodzie duszy ubiegały wakacye!... Gdyby, powtarzam, porównać więc młodość jego z losem na przykład Brodzińskiego... Kiedy Brodziński był jeszcze drobném dzieckiem, srodze poniewierała go macocha. Ojciec o niego nie dbał wcale, tak iż tylko chyba w czeladnicy pomiędzy służbą, albo na wsi pomiędzy dzieciakami wiejskimi był dla niego jakiś przytułek. Kiedy się już chłopcem podniósł nieco od ziemi, bito go w szkółce parafialnej rózgami, za to że sobie z owym nieszczęśliwym Katechizmem niemieckim nie umiał nigdy dać rady. Kiedy chodził do gimnazyum, morzono go głodem, bo go niedbały i niezaradny ojciec na stancyi zawsze najniefortunniéj umieszczał. A w wyższych klasach morzono go znowu innym głodem głodem duchowym! Boć zabraniano mu pod najsurowsza karą wszelkich książek nieobjętych w ciasnym ówczesnym regulaminie szkolnym; a to, czego dozwalano, takie było jałowe, tak dalekie od wszystkiego, czego serce pragnęło, że naprzykład dzieła Kochanowskiego już były kontrabandą, za którą trzeba było odsiadywać kozę... Żył więc ciągle w niedostatku, biedzie, poniewierce w upokorzeniu i sieroctwie... Nie znał, co to uścisk rodzicielski, co to kierunek życzliwej ręki, co to pragnienie najskromniejsze, najsłuszniejsze, a zaspokojone! Wzrastał jak ta płonka polna, wystawiona bez opieki na wszelkie słoty i wiatry. Do wysokości tego wszystkiego,

[ocr errors]

w co Słowacki codzień opływał, Brodziński się nie wznosił ani marzeniem! A przecież miał i autor Wiesława dosyć tej tkliwości serca i téj żywej wyobraźni, ażeby czuć boleśnie, w jakich żyje stosunkach!...

W roku 1824 nawiedziło dom rodziców Juliusza nieszczęście ojczym jego, profesor Bécu, wśród dziwnego zbiegu okoliczności uderzony piorunem, zakończył życie. Smutny ten wypadek nie wywarł jednak zbyt niekorzystnych następstw na dalszą dolę 15-letniego już natenczas jego pasierba, ani też na los żony i córek zmarłego. Pozostały bowiem majątek wystarczał dostatecznie na przyzwoite utrzymanie całej rodziny; a opieka troskliwéj matki sprawiała, że brak głowy domu czuć się dotkliwie nie dawał. Szło więc i potem wszystko swoim trybem, prawie równie pomyślnie, jak przedtém. Po skończeniu gimnazyum przeszedł Juliusz do uniwersytetu. Jego siostry powychodziły za mąż. A pani Bécu, chociaż jej od czasu śmierci męża z wielu przyczyn bardzo posmutniało na Litwie, a wielce ją ciągnął ku sobie rodzicielski domek w Krzemieńcu, mieszkała jednak i nadal w Wilnie przez cały czas studyów syna uniwersyteckich, ażeby go tam nie pozostawiać samego. Jego ciągła słabowitość i ta niewprawa w radzeniu o samym sobie, która mu już była wrodzoną, wiązały ją do miejsca.

Zresztą w roku 1826 czy 1827 odbył Słowacki podczas wakacyi uniwersyteckich podróż kilkomiesięczną nad morze Czarne, do Odessy. Odbył ją już to dla rozrywki i roztargnienia, już ażeby użyć kąpieli morskich, poleconych mu przez

lekarzy z powodu jakichś dolegliwości piersiowych. Pokrzepiony na siłach, powrócił potém jeszcze do Wilna, ażeby dokończyć nauk w wydziale prawniczym, chociaż nie zdaje się, żeby był wtedy zamierzał obrać sobie jaki zawód, któryby wymagał studyów akademickich uwieńczonych examinami albo patentem doktorskim. Jeszcze i następnego roku pisał list do stryja Erazma Słowackiego, adwokata w Żytomierzu i właściciela dóbr w okolicy (ogłoszono list ten w warszawskiej Gazecie Codziennéj 1860 roku), w którym o dalszych planach swoich w niepewności przemawia, to skłaniając się myślą ku projektom kilkoletniej razem z matką podróży do Włoch, w którym to kraju możeby i na stałe zamieszkali, to znowu marząc o nabyciu jakiej wsi na Wołyniu w okolicy Krzemieńca, z którego biblioteki licealnej spodziewał się korzystać, jeżeliby miał jaki stały pobyt w pobliżu.

W roku 1828 ukończył wreszcie studya akademickie. Przyszło mu pożegnać teraz Ludwikę i Wilno, które to miasto, w ciągłej i wtedy jeszcze niepewności co do dalszego losu swojego, na razie zamienić miał na Krzemieniec, dopókiby mu tu zgromadzona cała rodzina nie wskazała wspólną radą owéj drogi żywota, której sam znaleźć, odgadnąć nie umiał. Żyli tam jeszcze - w Krzemieńcu samym oboje sędziwi rodzice matki Juliusza. Jéj bracia, Jan i Teofil Januszewscy, mieli także tam na Wołyniu niedaleko od Krzemieńca swoje majątki. Jednego z nich, Teofila, była żoną od niejakiego już czasu młodsza pasierbica pani Bécu, Hersylia. Tak więc cała prawie rodzina Słowackiego była już wtedy w tamtych stronach osiadłą,

[ocr errors]

a nawet i matka jego na kilka tygodni przed examinami syna podążyła na Wołyń, by się nacieszyć jak najdłużej towarzystwem rodziców, z którymi (jeżeliby jéj przyszło wyjechać razem z Juliuszem w jakie strony dalekie, jak sobie w myśli roiła) rozstać się znowu miała na przeciąg czasu może długi, w każdym razie nieokreślony.

Ostatni swój dzień studencki i uczucia, z jakimi Wilno porzucał, opisał nasz młody poeta w Pamiętniku swoim, w cztery lata później, lecz pod wpływem tych samych jeszcze wrażeń kreślonym, następującymi słowami:

Upływał czerwiec (1828), „egzamina się zbliżały, i przepowiadano powszechnie w uniwersytecie, że wezmę premium.

[ocr errors]

W dniu, kiedy przysądzono premium, zdarzyło się tak, że Ludwika z ojcem (Jędrzejem Śniadeckim) już na wieś na całe lato odjeżdżała. Zostawiłem więc myśl o premium, którego przy sądzenia pewien byłem, i poszedłem ją pożegnać... Dzień ten był dla mnie dniem. piekielnym zapewne w życiu drugiego takiego nie będzie. Poszedłem o 3 popołudniu do Śniadeckich. Zastałem ją razem z innymi osobami powiedziałem sobie, że na twarzy żadnego wrażenia nie ukażę. Pamiętam, jak dano lody: z filiżanką w ręku oboje stanęliśmy w oknie wszyscy byli daleko. Milcząc oboje patrzeliśmy na ulicę - potém kilka słów obojętnych... Chciała mi wmówić, że się zobaczymy...

--

„I już zajechały powozy... pocałowałem ją lekko w rękę i powiedziałem: nie zobaczymy się nigdy może... Czułem, że zachwiałem się na nogach... Wkrótce odzyskałem zmysły, rozsądek, dumę i nie podałem jéj nawet ręki, kiedy wsiadała do kocza. Konie ruszyły

-

wyszedłem na ulicę i patrzałem za odchodzącym powozem. Widziałem jeszcze woal od jej kapelusza potém powóz się na chwilę zatrzymał, zapewne dla poprawienia uprzęży... i znów ruszył dalej - zniknął i wszystko...

[ocr errors]

Wracałem do domu ponury, w oknie zobaczyłem Domańskich gdybym wziął premium, wybiegliby, uśmiechaliby się do mnie oni siedzieli nieruchomi... Któż wziął premium? zapytałem wchodząc obojętnie. Powiedzieli mi, że Korewickiego *) i innych niższych profesorów intrygi zrobiły to, że się nagroda komu innemu dostała — ja zaś wziąłem pierwszy accessit. Nic nie odpowiedziałem Domańskim i wybiegłem na Bulwary. Chodziłem długo byłem aż pod Antokolem... z rozżarzoną twarzą. A kiedy wróciłem do domu, zamknąłem się w pokoju i wtenczas płakałem. Wtenczas przysiągłem, że do Wilna nigdy więcej nie wrócę...

[ocr errors]

„Lecz może dobrze, że to drugie nieszczęście uwagę moję nieco od pierwszego odwróciło. Inaczej... możebym był nie został na świecie; ale myśl, że śmierć moję przypisywanoby zawiedzionéj nadziei szkolnéj, wstrzymała mnie.

W kilka dni potém wyjechałem do Krzemieńca z Beaupré doktorem, moim kolegą. Jechaliśmy na Jaszuny, gdzie zastaliśmy tylko Balińskiego i Jana Śniadeckiego. Cieszyło mnie, że ten ostatni traktował mnie już jako człowieka, był grzecznym i u stołu mnie pierwszemu podawano półmiski. Jest to rzecz mało znacząca, ale to tak charakteryzowało moje wyjście z dzieciństwa, że mi się wraziło w pamięć.

*) Korewicki był profesorem prawa rosyjskiego w uniwersytecie podobno dosyć lubionym.

« PoprzedniaDalej »