Pragnę muzycznego wdzięku, Mając z winem kufel w ręku: Lubię się z chłopięty bawić, Słodkie z niemi noce trawić, Grać na lutni i w multanki, Albo pełne zmykać szlanki. Lubie nadewszystko przecie, Ozdobiwszy głowę w kwiecie, Z gładkiemi wespół dziewczęty Taneczne łamać zakręty. Nie zajrzę nikomu, co ma Zboże w polu, złoto w doma: Ani pożądam goręcej,
Ze ten dzierży, niż ja, więcej. Ludzkich się języków strzegę, Na zwadę nigdy nie biegę: A gdy w bankietnym hałasie Poczną rzucać kufle na się, Winem zagrzani debosze; Wnet do domu grzbiet unoszę. Bachu z Cyterą przyjemną! I ty, lutni, bywaj zemną; Z wami tylko, człek spokojny, Pokoju pragnę, nie wojny.
Sam mi tu z kołka cytrę Homera, Gdzie krwawa struna nie jęka! Sam kufel: w nim to świętość praw szczera, Co biednych ludzi nie nęka!
Nie winien ręką, ani językiem, Z takiem wesoło naczyniem: Ej nogi moje! niechże z okrzykiem, Taneczek sobie zawiniem.
Jeźli kto bojów pragnie, jest owo Wszystko do rozhoworu. I myśl do rymów znajdzie gotową, I złoty bardon do wtoru.
Stary skacze.
Lubię patrzeć, kiedy stary Skacze, jako młodzik, jary: A choć w brodzie włosy siwe, Przecież myśl i nogi żywe.
Do Malarza.
Ty, co przewyższasz wszystkie malarze, Słuchaj, coć na mej nuce gitarze. Porzuć swe płótna ubierać w strachy, Malując groźne po górach Bachy; Ich wściekłe trąby, ich szałamaje, Zkąd w Berecyncie trwoga powstaje. Miasta mi raczej maluj i knieje
Z wioskami niech się wszystko w nich śmieje : A jeźli farba z pędzlem ma duszę,
Niech też miłosne powie sojusze.
Święto Koma bożka uciech.
Spełniając duszkiem spore kielichy, Ubrawszy w róże skroń i w opichy, Raźnie skaczem sobie.
Strojne dziewczęta bluszczowym tykiem, Gładkim się wiją w tańcu wężykiem, Gwoli pięknej dobie.
Skaczą, aże się powietrzne gmachy Rozlegają na wrzaskliwe Bachy, Przy słodkiej kapeli.
Chłopiec nadobny z powiewnym włosem, Brzmiącym dobiera do lutni głosem, I wdzięk z nią swój dzieli.
W pięknym szeregu złoty Kupido, Matka miłości, i Bachus idą, Weseli chętni.
Twojeć to święto, bożku, imienne Te nam festyny sprawia codzienne : Do twej idziem świętni.
Cień Batyla.
Staw, na Batyla zasłonę Od słońca, drzewo zielone : Niech szemrząc papużym włosem, Brzęczą listki cichym głosem: A w rodzinnym tęskniąc źródle, Dobywa się strumyk podle.
Któż z wędrowców tu nie zboczy, Gdy tak wdzięczne miejsce zoczy?
Bach Jowisza syn kochany, Liber i Lieusz zwany, Gdy panuje w sercu mojem, Słodkim skrapiając napojem: Wyuczony odeń skaczę. Więc gdy sobie tak podraczę, Nie podłej mam dość uciechy, Gdy też rymem i uśmiechy Ucieszy mię Cypru pani; Znowu idę w taniec dla nij.
O swoich ogniach.
Podajcie mi, o dzieweczki! Puhar wina z pełnej beczki! Gorę ogniem: ledwo dusza W członkach się zpieczonych rusza. Pewne na tę zgorzeliznę
Lekarstwo, gdy wina liznę. Podajcie mi, o dzieweczki, Na skroń z róż wite wianeczki! Gorę ogniem na ochłodę Czoła, dobre róże młode; Lecz gorączka, co me pali Serce, tym się nie oddali; Ani tam kiedy ustanie, Mając wieczne panowanie.
Niepospolitym szacowna darem, Uracz mię, sztuko, srebrnym puharem. Wyrzeż mi wiosnę, a wiosnę, coby Najpierwsze lubych czasów ozdoby Sypała z łona bujnego, róże;
Bo nic milszego dać mi nie może. Przy różach usadź winne jagody, Pełne, dowrzałe, słodsze nad miody: A strzeż się, żebyś nic tam nie wtrącał, Czymby się wzrok mój smutkiem zamącał. Nie lubię wojen: niech krew i rany Dzikie swym kształtem zdobią kołczany. Ty na mój kufel Semeli syna, Ty mać płochego wsadź Kupidyna: Możesz i chłopca przyłączyć do niej, Lecz tylko, żeby nie nosił broni. Niech tam i wdzięki bez pasów chodzą. Lub się pod winną macicą chłodzą, Plotąc z jej liścia weselne wieńce: Przydaj też do nich krasne młodzieńce. By zaś nie brakło nic do roboty, Niech brzmi Apollo w teorban złoty.
Z jakiego wyszedł ten źrebak stada, By lacno poznali ludzie,
Pan mu gorącym żelazem zada Imienne piętno na udzie.
« PoprzedniaDalej » |