Obrazy na stronie
PDF
ePub

skrzypek ma tu przybyć; może się to sprawdzi. Radziwiłła spodziewają się 20 t. m.; dobrzeby było gdyby przyjechał. Dotychczas prócz gabinetu zoologicznego nic jeszcze niewidziałem, miasto jednakże znam już powiększej części, albowiem przez te dwa dni, łaziłem tylko i gawroniłem się po piękniejszych ulicach i mostach. Nie będę się trudził wyszczególnieniem znaczniejszych budowli, jak wrócę to opowiem; ogólne zaś moje zdanie o Berlinie: że za szeroki dla Niemców, zdaje się, że jeszcze drugie tyle ludności snadnie zmieścićby się w nim mogło. Z początku mieliśmy mieszkać na Franzoesische Strasse, ale się odmieniło, z czego się mocno cieszę, bo ulica ta nadzwyczajnie smutna; ledwo sześcioro ludzi razem ujrzeć można; zapewne jéj szerokość wyrównywająca naszemu Lesznu, jest tego przyczyną. Dziś więc dopiéro będę wiedział co to jest Berlin w mojém znaczeniu (1). Wolałbym był rano siedzieć u Schlesingera (2), aniżeli łazić po 13stu pokojach gabinetu zoologicznego. Śliczny jest wprawdzie, ale skład muzyczny wyżej wymienionego, na coś więcejby mi się przy. dał; lecz od przybytku głowa nie boli, będę i tam. Dzisiaj rano oglądałem także dwie fabryki fortepianów; Küsting mieszka na końcu Friedrichs Strasse; żadnego wykończonego nie miał, próżnom się więc fatygował. Dobrze się zdarzyło, że tu w domu u gospodarza jest fortepian i że na nim grać mogę. Nasz oberżysta admiruje mnie co dzień, skoro go (a raczej jego instrument) odwiedzam.

W drodze nie było tak źle jak się z początku zdawać mogło; a lubo w drążkowych pruskich dyliżansach dużo się pieprzu natłukło, jednakże na dobre mi wyszło jak widzę, bom zdrów i bardzo zdrów.

Nasze podróżne towarzystwo składało się z jednego prawnika Niemca, zamieszkałego w Poznaniu, a odznaczającego się ciężkiemi niemieckiemi żartami, i tłustego Prusaka agronoma, którego już dyliżanse (albowiem wiele podróżował) wykształciły. Taka była nasza kompania aż do ostatniej stacyi przed Frankfurtem, gdzie nam przybyła jakaś niemiecka Korinna, pełna achów, jaów, najnów, sło

[ocr errors]

(1) W znaczeniu artystyczném; alluzya do opery którą miał usłyszeć. (2) Wydawca nut muzycznych.

wem istna romantyczna pupka. Ale i to bawiło, zwłaszcza, że się przez całą drogę gniewała na swego sąsiada prawnika. Okolice Berlina ztéj strony nie są najpiękniejsze, ale zachwycają porządkiem, czystością, doborem rzeczy, słowem pewną przezornością, jaka się daje widzieć niemal w każdym kąciku. Z innych stron miasta, jeszcze nie by. łem. Dziś być nie mogę, chyba jutro; pojutrze już się zaczynają posiedzenia (1), na które pan Lichtenstein obiecał mi dać kartę wnijścia. Tegoż dnia ma być wieczorem przy. jęcie tych panów przez Humboldta. Pan Jarocki chciał się postarać, ażeby mnie tam puszczono, alem go prosił by tego nie czynił, bo mi się to na nic nie zda; a potém krzywoby mogły patrzyć na mnie inne zagraniczne głowy, gdyby między sobą ujrzały profana. Zresztą, nigdy nie chcę być nie na swojém miejscu; i tak już przy stole zdaje mi się, krzywo na mnie patrzył mój sąsiad. Był to professor botaniki z Hamburga, pan Lehmann. Zazdrościłem mu jego paluchów. Ja dwoma rękami bułkę łamałem, on jedną po gniół ją na placek. Żabka takie miał łapeczki jak niedźwiedź. Gadał z panem Jarockim przezemnie, a w roz mowie tak się zapominał, tak się zapalał, że po moim talerzu paluchami gmyrał i okruszyny zmiatał. (To prawdzi wy uczony, bo przytém miał nos duży i niezgrabny). Sie. działem jak na szpilkach podczas zamiatania mojego tale rza i potém musiałem go froterować serwetą.

Marylski za grosz gustu nie ma, jeżeli mówi, że Berlinki piękne: są to wszystko same gołe szczęki, alias gęby bez zębów. A stroją się... szkoda owych pociętych pysznych muślinów, na takie lalki irszane.

(Berlin 20 b. m.).

Zdrów jestem i zacząwszy od wtorku, jakby dla mnie umyślnie, co dzień dają coś nowego w teatrach. Co wię ksza, słyszałem już jedno oratorium w Singakademii. Korteza, Il matrimonio segreto Cimarozy, Kolportera Onslowa, z zadowoleniem słuchałem. Jednakże oratorium Coecilien fest Haendla, więcej się zbliżało do ideału jaki sobie utworzyłem. Ze śpiewaczek niema teraz żadnej z okrzyczanych,

(1) Posiedzenia naturalistów.

oprócz panny Tibaldi (alto), i młodej 17to letniej von Schaetzel, którą w Singakademii najprzód, a potém w Kolporterze słyszałem. W oratorium więcej mi się podobała; może lepiej do słuchania byłem usposobionym. Jednak i tam nie obeszło się bez ale; już to chyba w Paryżu go nie będzie. U Lichtensteina od tego czasu nie byłem, albowiem tak jest zajęty urzędzeniami sessyi, że pan Jarocki zaledwie kilka słów z nim zamienić może. Pomimo tego, wystarał mi się o bilet wnijścia na posiedzenia. Miejsce miałem wy godne, słyszałem i widziałem co było można, nawet Kronprinzowi dobrzem się przypatrzył. Spontiniego, Zeltera (1), Mendelsona widziałem, lecz z żadnym nie mówiłem, bo nieśmiałem się sam rekomendować. Radziwiłł dziś ma przyjechać; po śniadaniu pójdę się dowiedzieć. Księżnę Lignicką widziałem w Singakademii, a spostrzegłszy kogoś jakby w liberyi ubranego i z nią rozmawiającego, pytam sąsiada czy to kamerdyner królewski? „das ist von Humboldt" odpowiedział. Tak mi go mundur ministrowski zmienił, że pomimo dobrze w pamięci wyrytych rysów twarzy tego wielkiego pietona (bo aż na Cimborasso łazil), wcale go poznać nie mogłem. Wczoraj także był na Kolporterze Hausirerze, a po naszemu ile mi się zdaje na Kramarzu, w loży królewskiej książe Karol. Onegdaj zwiedzaliśmy bibliotekę. Ogromna, jednakże bardzo mało dzieł muzycznych. Tam widziałem własnoręczny list Kościuszki, który to list wypisywał sobie po literze Falkenstein, biograf naszego bohatera. Spostrzegłszy żeśmy Polacy, że gładko czytamy list co on mozolnie malował, prosił pana Jarockiego o wytłumaczenie treści po niemiecku, wpisując ją za dyktowaniem do pugilaresu. Jest to jeszcze dosyć młody człowiek: ma urząd sekretarza w bibliotece Drezdeńskiej. Widziałem tam również redaktora muzycznej gazety Berlińskiej i z tym parę słów mówiłem. Jutro Freyszytz; tego mi właśnie potrzeba. Będę mógł uczynić porównanie. Dziś otrzymałem bilet na wspólny obiad w Exercirhausie. Więcej się teraz karykatur nazbierało.

(1) Zelter Karol Fryderyk, dyrektor stowarzyszeń wokalnych.

[ocr errors]

(Berlin, sobota 27 b. m.).

Zdrów jestem, widziałem co widzieć można było. Wracam do was. W poniedziałek, (to jest od pojutrza za tydzień), uściśniemy się. Służy mi waguska. Nic nie robię tylko łażę na teatr. Wczoraj byłem na Przerwanej ofierze, gdzie nie jedna chromatyczna gamma przez pannę Schetzel wypuszczona, przeniosła mię na Wasze łono (1). Po wasze, przypomniała mi się berlińska karykatura. Stoi wyrysowany żołnierz przy odwachu z karabinem i pyta: qui vive! a idąca tłusta Niemka odpowiada: la vache! Chciała. ona powiedzieć die Wäscherin ale pragnąc, ażeby francuzki żołnierz łatwiej ją zrozumiał, zfrancuzczyła swoją godność!

Między ważniejsze sceny pobytu, liczyć mogę drugi obiad z panami naturalistami. We wtorek, w.wigilią rozjazdu, był obiad ze śpiewami zastosowanemi do okoliczności. Co żyło śpiewało, a co tylko przy stole siedziało, spijało i brzękało w takt muzyce. Zelter dyrygował; przy nim stał na ponsowym postumencie wielki wyzłacany kielich, na znak najwyższej muzykanckiej godności. Jedli lepiej niż zwykle, przyczyna temu jest następująca: panowie badacze natury a szczególniéj zoologowie, zajmowali się głównie ukształceniem mięsa, sosów, rosołu i t. p. rzeczy, więc przez te kilka dni sessyi tyle postępu w jedzeniu uczynili. Na Koenigsters Teater, drwiono już tym sposobem z uczonych, że w jakiejś komedyi, (na której nie byłem, lecz wiem z opowiadania), piją piwo, i pyta jeden drugiego: „Dla czego teraz piwo w Berlinie tak dobre? A, bo się zjechali badacze natury!" odpowiedział.

Ale czas iść spać, bo jutro raniutenieczko musimy być na poczcie. W Poznaniu zostaniemy dwa dni, in grati am obiadu, na który nas zaprosił arcybiskup Wolicki. Jak się zobaczymy, dopieroż to będziem gawędzić!"

Wyjeżdżając z Berlina, professor Jarocki i Fryderyk, dostali za towarzyszów podróży trzech Niemców, udających się w jednę z nimi drogę. Ciężkie ich rozprawy polityczne, a mianowicie dym z fajek, którego Fryderyk nigdy znosić nie mógł, zmusiły naszych rodaków do porzucenia

(1) Alluzya do śpiewaczek warszawskich opuszczających nieraz to co przez kompozytora w roli jest napisane.

wnętrza karety i usadowienia się w kabryolecie, gdzie przynajmniej świeżego powietrza mieli podostatkiem. Przybywszy do miasteczka Zullichowa (Zullichau), na stacyi pocztowej powiedziano im, że dla braku koni, muszą z godzinę zaczekać. Więc professor Jarocki zaproponował swemu młodemu towarzyszowi przechadzkę, dla obejrzenia miasteczka; wróciwszy z niéj, a widząc że dyliżans jeszcze niegotowy, weszli do domu, który służył za pocztę i restauracyą zarazem. Fryderyk spostrzegł natychmiast w drugim pokoju niby salonie, fortepian; zbliża się do niego, otwiera, probuje: „O! wystrojony" powiada z pewnym rodzajem zadowolenia, siada i zaczyna grać. Niebawem na odgłos instrumentu wprawną dotykanego ręką, wchodzi jeden z podróżnych, staje za grającym i słucha. Chopin spostrzegł szy to w lustrze, powiada po polsku do Jarockiego: „No, zobaczymy czy to artysta, czy amator" i zaczyna grać swoje Potpourri z polskich pieśni. Niemiec ów stał jak skamieniały, duszą całą utonął w tonach téj nowej i pełnej uroku muzyki, tylko wzrok jego automatycznie śledził wszelkie poruszenia rąk grającego; zapomniał o fajce, zapomniał o bożym świecie. Zaraz potém, dwaj inni podróżni weszli na palcach do salonu. Wkrótce także otwierają się drzwi z lewej strony i wychodzi z nich pan poczmistrz, staje i słucha; później nieco, otwierają się drzwi z prawej strony, pani pocztmistrzowa z dwiema dorosłemi córkami, zachwycona stanęła na środku pokoju, niewiedząc co ten koncert znaczy, nieśmiejąc dalej kroku postąpić. Tymczasem, kiedy Fryderyk w najlepsze się zagrał, kiedy słuchacze poili się rozkosznie dźwiękami pięknej muzyki, nadchodzi pocztylion i pomimo groźnych ruchów pięści samego pana pocztmistrza, który chciał ażeby milczał i nie przeszkadzał muzyce, krzyknął na całe gardło: „Panowie, dyliżans gotowy do drogi!" Poruszenie ogólne: Chopin wstaje od instrumentu, aż tu wszyscy w prośby, ażeby jeszcze grał, ażeby dokończył, ażeby nie opuszczał fortepianu. Wymawia się, że konie czekają, że się spóźnią w drodze, że może który z towarzyszów podróży za zwłokę gniewać się będzie. Ale ci zapewniają go najsolenniéj, że przeciwnie, nietylko żaden gniewać się nie myśli: lecz owszem, każdy z nich uważa to sobie za największe szczęście, słuchać ta

[ocr errors]
« PoprzedniaDalej »