Obrazy na stronie
PDF
ePub

KRONIKA PARYZKA

LITERACKA, NAUKOWA IARTY S T Y CZ N A.

"

Le Fils de Giboyer" komedya w pięciu aktach Emila Augier. Przedmowa do komedyi. „Salammbo", romans kartagiński Gustawa Flaubert. - Swift wskrzeszony przez głodną Irlandyą. Kurs Ludwika Wołowskiego.— Wiadomości literackie i artystyczne.

Komedya pana Augier „Le Fils de Giboyer”, jak bomba pękła wśród Paryża i poraniła wielu. Od dawna nie słyszeliśmy tu tyle śmiechu, tyle świstu, oklasków i zgrzytania zębów.

Doniosłość dzieła nakazuje opowiedzieć dokładnie, o co chodzi. Są w niém dwie rzeczy: komedya i satyra polityczna; pierwsza jest niczém, druga wszystkiém. Ďla tego rozbiór regularny tu niestósowny: opowiadać intryge powszednią, byłoby toż samo co pokazywać rusztowanie, z którego wypuszczono fajerwerk. Obrawszy komedya z alluzyj politycznych, pękających w niej nieustannie jak ogień rotowy, zostanie rzecz zużyta, przedmiot wyszarzany na teatralnych deskach: mezalians z powodu miłości.

Wskażemy więc rusztowanie o tyle tylko, ile potrzeba do poznania kierunku rac zeń wypuszczonych.

Na wzór Balzaka, który bohatérów swoich przeprowadzał z dawniejszych do nowszych powieści, Augier wprowadził do nowej komedyi dwie figury z dawniej przedstawionych „Efrontów": margrabiego d'Auberive, arystokratę bez czci, wiary, i Giboyera, przedajnego pismaka. Obaj zachowali ten sam charakter, tylko mają po dwadzieścia lat więcej. Osoby nowe są: Marechal zbogacony kowal, legitymista-bigot przez uszanowanie

dla swoich milionów; żona jego i córka z pierwszego łoża; hrabia d'Outreville, wychowaniec Jezuitów; baronowa Pfeifer pobożna intrygantka, wodząca rej na przedmieściu świętego Germana: nakoniec bohatér sztuki, syn Giboyera, uchodzący za jego siostrzeńca i nazwany Maxym Gerard.

Akt pierwszy rozpoczyna się u margrabiego. Stary sługa podając kieliszek malagi, winszuje panu, że go przecież pedogra opuściła; pan zapowiada przybycie młodego krewnego hrabi d'Outreville, którego postanowił mianować swoim spadkobiercą: sługa nadmienia, iż lepiej było ożenić się powtórnie...

Kiedy tak rozmawiają, wchodzi młoda dama, przybrana wytwornie z poważną kokieteryą. niezmiernie skromna i niby mocno zasmucona. Ujrzawszy margrabiego przy maladze, dziwi się, gdyż właśnie doniesiono jéj, że kona... co posłyszawszy, przybyła z kapelanem, obawiając się, żeby główny filar stowarzyszenia pobożnego nie zszedł przypadkiem z tego świata nieprzykładnie. Margrabia dziękuje z uśmiechem, poleca odwieźć do domu księdza czekającego w powozie, panią zaś prosi, żeby została, bo ma z nią pomówić o interesach Towarzystwa. Baronowa się wzdraga, ale w końcu dla miłości bliźniego zostaje.

Margrabia ma prosić o łask wiele. A najprzód, ponieważ dziennik ich urzędowy utracił swoje najlepsze pióro, publicystę, który był biczem na wolnomyślców, Père-Duchêsnem kościoła (Veuillot), on .pomyślał o zastąpieniu go człowiekiem, który niegdyś pisywał nie złe kroniki, a biografie nawet tak kolące, iż musiał zmykać z Paryża na prowincyą. Wezwał go tedy z Lyonu i chciał by upoważnienia do zawarcia z nim ugody. Baronowa, u której obraduje komitet, przyzwala w jego imieniu.

Drugi orzech do zgryzienia trudniejszy. Z powodu mającej się rozpocząć w izbie dyskussyi nad budżetem wychowania publicznego, komitet pobożny postanowił ogłosić swój program, w mowie wymierzonej przeciw uniwersytetowi; deputat mający czytać tę mowę, jeszcze nie wybrany: margrabia proponuje, żeby nim był exkowal, deputowany Marechal, którego przyjaźń stronnictwo zyskało sobie pochlebstwami.

Tom I. Luty 1863.

35

Baronowa czyni uwagę, że to mieszczuch ograniczony i nieokrzesany...-Cóż to szkodzi! woła margrabia, umié czytać, to dosyć.

Baronowej wydaje się podejrzaną ta protekcya margrabi dla dawnego ojcowskiego dzierżawcy: „złe języki twierdzą, iż dla tego pragniesz go wynagrodzić, żeś"...Zem go uszkodził, kończy margrabia.

Mówią, ciągnie dalej pani, że pierwsza żona Marechala była bardzo ładna i żeś acpan miał prawa niezaprzeczone być chrzestnym ojcem jéj córki.

Cóż bo nie mówią złe języki, mościa dobrodziejko! wola margrabia. Toć zawiść nie mogąca strawić cnoty, wdzięków i wpływów aćpani, śmié głosić, żeś była panną respektową w domu s. p. swego małżonka, którego worek lepiej dźwięczał, niż tarcza. Nie przestając na tém, zazdrośni twierdzą, że pani baronowa szuka teraz męża mającego sławnych antenatów.

Otóż, tego małżonka margrabia podejmuje się wynaleźć, jeżeli Marechalowi poruczone będzie odczytanie manifestu.

Za tę cenę baronowa przyrzeka poparcie.

Powyższa rozmowa jest pełna uszczypliwej werwy: rzekłbyś, Augier rzymski szydzący sam na sam z Sybilli.

Egerya Towarzystwa Jezusowego, panująca prawem podboju nad szlachetném przedmieściem, malowana z natury, przypomina bardzo generałową Palmer z Kopciuszka Kraszewskiego. Typ to powszechny teraz na świecie. Baronowa Pfeifer jest damą wysokiego tonu i wysokiej dewocyi; cnota jéj wydaje się być skalnym krzyształem, bo sławę swoję pielęgnuje, jak gronostaj swe futro; z go. dnością ksieni prezyduje naradom miłosierdzia; salon jéj jest kapliczką, gdzie polityka spiskuje pod osłoną rzeczy świętych, podobnie jak ziemska miłość około kropielnicy w hiszpańskim kościele.

W końcu dyplomatycznej rozmowy przybywa ocze kiwany kuzynek i spadkobierca margrabiego, hrabia d'Outreville.

Dwudziestoletni ten świętoszek jest także portretem zdjętym z natury. Figura cienko-płaska bez wąsów i brody; czupryna przyczesana, cera wymokła, oczy spu

szczone, wejrzenie skośne, długa szyja, uśmiech słodkawy, maniery seminarzysty.

Ujrzawszy tę próbkę księżego wychowania, margrabia krzywi się i mówi na stronie: „To nie szlachcic, to zakrystyan"! Przedstawia go jednak baronowej, jako prawego syna krzyżowców i wymienia herb jego, co mocne czyni wrażenie na młodej dewotce. Młodzieniec dziwi się, że tak piękna pani jest ową baronową Pfeifer, któréj gorliwość sławią klerykalne dzienniki; mniemał, iż ta święta osoba jest siwo-włosą matroną.

Baronowa odpowiada uśmiechem potomkowi Godfredów i zaleca margrabiemu, żeby go przyprowadził

na wieczór.

Ale margrabia nie jej przeznacza hrabiego d'Outreville. Skoro dama odeszła, kładzie młodzieńcowi dwa warunki, pod któremi zrobi go swoim spadkobiercą : pierwszy, żeby imię jego dodał do swego; drugi, żeby poślubił panne Fernande Marechal, co nie jest wcale ciężką kondycyą, bo panna młoda, ładna i trzy razy milionowa.

Ale nie jest urodzona, wtrąca młody.

Żaden szlachcic nie wzgardziłby córką zasłużonego Cathelineau (1), odpowiada margrabia. Marechal zostanie Katelinem naszej mównicy; jemu dajemy głos w przyszłéj dyskussyi o wychowaniu publiczném.

Na takie dictum hrabicz się kłania; nie ma bowiem do małżeństwa wstrętu, przeciwnie, chciałby jak najprędzéj pojąć żonę, którą zdoła uszczęśliwić będąc niewinnym, jak dziecię w kolebce, co może jego spowiednik poświadczyć: i tam daléj. Łatwo sobie wystawić, co na ten temat mógł powiedzieć złośliwy autor bez ceremonii.

Tymczasem przybywa sprowadzony z Lyonu pismak Giboyer. Figura ciekawa, mająca także niestety, mnóstwo żyjących pierwowzorów.

Giboyer jest synem portiera, ubogim, prześladowanym, jak mówi, z dwóch przyczyn: 1. że miał nieszczęście odebrać wolnomyślne wychowanie, 2. że chorego ojca tak kochał, iż go nie oddał do szpitala. Od lat najmłod

(1) Cathelineau zwał się zakrystyan dowodzący buntem wandejskim,

1

szych zostawiony własnemu przemysłowi, przeszedł mnó. stwo pozycyj socyalnych: był stenografem, komiwojażerem, sekretarzem, nauczycielem, potém dziennikarzem i biografem - panflecistą. Wszystko to nie dało mu fortuny: „z memi wadami, które nie były kosztowne, mógłem, powiada, wybrnąć z biedy, ale mnie cnoty zgubiły".

Lotra tego autor nie dość wyraźnie piętnuje. W Efrontach Giboyer szuka exkuzy niecnych postępków w miłości dla ojca; w nowej komedyi szuka jej w miłości dla syna. Czyż dla miłości syna, ojciec ma prawo być podłym? Tak przynajmniej pojmuje miłość Giboyer; autor zaś nie dość nacisku na ten fałsz daje.

Giboyer chciał syna swego uprawnić, żeniąc się z konającą matką jego, ale śmierć przyszła pierwéj, niż ksiądz. „I dobrze się stało, powiada, bo moje nazwisko byłoby oszpeciło Maxyma. Przezwawszy go Gerardem, czuwam nad nim, jako daleki krewny; podlę się, żeby jemu na niczém nie zbywało, żeby mógł wyjść na uczciwego człowieka".

Cała ta teorya jest fałszywą: skoro w sercu człowieka spodlonego zrodzi się miłość, miłość taka, jaką Giboyer niby dla dziecka swojego czuje, nędznik w ciemnościach duszy swojej ogląda słońce i pierwszém jego pragnieniem jest wyjść z błota, żeby pozyskać szacunek ukochanéj. istoty, ażeby być godnym przywiązania czystego serca. Giboyer powiada, że został gnojem, ażeby na nim mogła bujać lilia": przenośnia piękna, ale sposob brzydki.

Otóż Giboyer wypędzony z Paryża za oszczerstwa, trudni się w Lyonie grzebaniem nieboszczyków; na tym to poważnym urzędzie zastała go propozycya margrabiego, którą przyjął, wymagając 12,000 fr. pensyi, „co nie jest wiele za popieranie nie swoich opinij, za zastąpienie sławnego lżyciela wolnomyślców, za pobijanie sprawy, którą za słuszną uważamy". Giboyer nadto wyrabia przez margrabiego miejsce sekretarza dla swego syna przy deputacie Marechal.

Pomiędzy pierwszym a drugim aktem upływa kilka tygodni. Przenosimy się do salonu państwa Marechal. Maxym czyta romans sentymentalnej pani Marszałkowéj,

« PoprzedniaDalej »