Obrazy na stronie
PDF
ePub

czarodziejka, która go bawi swoimi czarami, ale sama ukrywa się przed nim i tylko z ukrycia woła na niego po imieniu:

Często, gdym stanął zamyślony w chłodzie,
Myślałem, że mię kto za ramię trąca,
Woła... ucieka... kryje się za drzewa,
Za kaskadami chowa się i śpiewa 1).

Mickiewicz miał także głębokie poczucie przyrody i w nietkniętej świeżości przechował wrażenia dzieciństwa, które się tak cudownie przelały w obrazy Pana Tadeusza, ale stosunek jego do przyrody był inny, niż Słowackiego. Jego heroiczny temperament nie pozwalał mu na lubowanie się w kontemplacyi, na czysto estetyczne nasycanie się wdziękami przyrody. Dusza jego, napojona w dzieciństwie obrazami ojczystej przyrody, raz tylko potem, w podróży krymskiej, otwarła się na nowe widoki, tak że zdołały one zapłodnić jego fantazyę, ale i w Sonetach krymskich nie ma całkowitego oddania się przyrodzie, obrazy jej są tylko jakby akkordami do idei i uczuć, głucho tętniących w duszy poety. W późniejszych latach ani brzegi Renu, ani Szwajcarya, ani Włochy nie rozgrzały jego fantazyi, nie wywołały natchnienia. Słowacki wszędzie i zawsze miał otwarte ramiona dla przyrody i o ile stronił od ludzi, o tyle dobrze mu było w obcowaniu z naturą. Jego chorobliwie wygórowany indywidualizm, nie znoszący innego indywidualizmu, nie mógł znaleźć klucza do serc ludzkich; były też dla niego przez całe życie zamkniętą księgą. Słowacki doskonale malował zewnętrzne poruszenia ludzi, ale do dna serca ludzkiego nie umiał sięgnąć. Przeciwnie natura otwierała przed nim wszystkie swoje skarby, śpiewała mu najpiękniejsze swoje pieśni. Te wiersze w pamiętniku Zofii Bobrówny:

Gwiazdy błękitne, kwiateczki czerwone

Będą ci całe poematy składać,
Jabym to samo powiedział, co one,
Bo ja się od nich nauczyłem gadać,

nie były czczym frazesem, ale szczerą prawdą. Słowacki miał dla natury tę miłość, jakiej nie mógł w sobie znaleźć dla ludzi, a to, jak sądzę dla tego, że natura była bezosobową, że mógł w nią za

Gazeta Lwowska"

1) Nieznane fragmenta i waryanty Beniowskiego. 1902 Nr. 222. W swojej książce notatkowej Rkp. Bibl. Oss. liczba inw. 1792 Nr. 2 k. 128 Słowacki zapisał taką uwagę: Wołanie imieniu często przez dzieci po słyszane w dzień pogodny“.

[ocr errors]

tem wkładać siebie samego, z nią zlewać się w jedno, na jej tle swobodnie snuć swoje marzenia. Ona go upajała jak wino. Z powodu pewnej wycieczki w okolice Florencyi pisał w liście z 3 października 1837. „Piękne niebo błękitne, kryształowe powietrze jesienne, lasy sosnowe ogromne koło klasztoru, błękitne góry w odległości, zachwycenie oddechem spokojności mniszej, wszystko to upoiło mnie i w spokojne pogrążyło dumania“ (II 73). Przyroda nie ograniczała, nie krępowała w niczem jego indywidualizmu, niczem nie drażniła jego ambicyi, stawała się jego własnością, państwem dla jego królującej myśli i kornie przynosiła mu w dani niewyczerpane bogactwo obrazów, które też w poezyi jego stanowiły główny kapitał obrotowy. Bardzo kontent jestem pisał z Genewy we wrześniu 1834 po odbyciu podróży, której wrażenia miały się uwiecznić w poemacie W Szwajcaryi - że odbyłem podróż po górach tego roku. Obrazy gór i lasów zostały w mojej pamięci; imaginacya moja, jak salon pałacowy, ustrojona jest nowemi malowidłami" (I 260).

[ocr errors]

Była też przyroda dla Słowackiego czemś więcej, niż hołdowniczką, niosącą złoto i karmin barw swoich wielkiemu koloryście; stawała się niekiedy, jak to sam uznawał, i mistrzynią jego i wierną pocieszycielką po ciągłych drażniących i bolesnych starciach z ludźmi. „Trzy miesiące przepędzone pośród najpiękniejszych widoków przyrodzenia pisze po powrocie z Veytoux do Genewy w 1835 były wielką dla mnie nauką. Uważałem harmonię, która wszystko łączy i nalewa jednym kolorem. Postrzegłem, że sztuka powinna naśladować tę dziwną jedność wszystkiego. Zastanawiałem się długo nad drzewami, kwiatami, szmerem, różnemi dźwiękami natury, widziałem ją z bliska błękitną albo chmurną" (I 314). A kiedy w r. 1843, po całorocznej już gorączce transfiguracyi, która nadwerężyła jego siły fizyczne a myśli jego oderwała od przyrody i rzuciła w kierunku mistycznych teoryi towianizmu, znalazł się w bezpośrednim z nią zetknięciu nad brzegami oceanu w Pornic, jakże mu się miłą, drogą i kochającą wydała ta zaniedbana przez jakiś czas od niego hołdownica, mistrzyni i kochanka. O żadnej kobiecie nie pisał nigdy z tak bezwzględnem uwielbieniem, jak o niej. „A ta cała natura, gdybyś ty wiedziała, jak ona ciepła, wonna i kochance podobna, otoczyła mnie skrzydłami, zapraszała do odpoczynku, do odetchnienia; jak ona mi wyrzucała, żem się długo gorączkowym myślom oddawał, a o niej zapomniał! jak w płotach ćwierkaniem makolągiew,

wonią malin orzeźwiała mnie, zabraniała myśleć o trudzie, o ciągnieniu tego woza żywota, w którym my jak konie pracujemy! Jaka ona dobra i litosna dla strudzonych ludzi! Podziękowałabyś jej, że cię wyręczyła na miesiąc przy twoim synu" (II 186).

Taki był stosunek Słowackiego do przyrody i do ludzi. Ludzie drażnili go, psuli mu jego marzenia, przyroda uspokajała i kładła się jego marzeniom pod stopy, widział w niej siebie, symbole własnych stanów duszy. Co się tyczy marzeń, przeobrażały się one w ciągu życia, zależnie od rozmaitych wpływów zewnętrznych, ale wypływały zawsze z jednego źródła, z zapatrzenia się w siebie, z zamknięcia się w najwygórowańszym indywidualizmie, a dokładniej mówiąc, z najczystszego egoizmu. Żywość wrażeń, bogactwo wyobrażni dawało mu od dzieciństwa poczucie swej genialności. wyższości nad otoczeniem, a najwyższym celem pragnień i marzeń tej genialności było przejrzeć się w szerokiem jak morze, jak świat źwierciedle sławy. W tem, jak zobaczymy, tkwił tragizm życia Słowackiego. Przyroda, ku której się nachylał, której najlżejsze szmery i westchnienia rozumiał, nie mogła mu bić oklasków, otaczać wrzawą i blaskiem sławy, a serca ludzi, którzy mu jedynie dać mogli to, czego z takiem wytężeniem pragnął, były dlań obojętne, bo nie umiał trafiać do nich, bo ich nie rozumiał, bo im współczuć nie umiał. Wychowanie Słowackiego w wysokim stopniu sprzyjało rozwojowi ambitnych marzeń i tej dążności do samoubóstwienia, która się stała głównym charakterystycznym rysem jego ducha. Jako na jedynaku, skupiały się na nim wszystkie promienie miłości i troskliwości obojga rodziców, póki żył ojciec, potem matki, która przez całe życie poety była jego opiekuńczym duchem. Już w czwartym czy piątym roku jego życia rodzice zapragnęli mieć portret swego ukochanego jedynaka, a zadania tego podjął się najznakomitszy wówczas malarz wileński, Rustem. Był też ten portret poniekąd symbolem przyszłych marzeń poety o apoteozie, przedstawiał Julka nie w naturalnej postaci dziecka, ale w postaci Amorka ze skrzydełkami u bioder i z łukiem w rączkach.

Gdy ojciec umarł, a matka wróciła do Krzemieńca, czuł jedynak nad sobą oprócz miłości macierzyńskiej, troskliwość i czułość dziadka i babki. Gdy matka wyszła drugi raz zamąż za dr. Bécu, i Julek znów przeniesiony do Wilna znalazł się wśród rozszerzonej rodziny, jako najmłodszy i jedyny reprezentant męski młodego pokolenia, nie przestawał być głównym przedmiotem pieszczot i starań,

zwłaszcza, że odznaczająca się powierzchowność jego, wyraz inteligencyi w twarzy i ogień w oczach i wcześnie objawiające się zdolności poetyckie wcześnie zwracały na niego uwagę wszystkich. Troskliwość starszych od siebie, a zupełnie obcych krwią córek ojczyma, Aleksandry i Hersylii, uwydatnił poeta w Godzinie myśli, pisząc, że jego włos czarny gęstym sypiący się pierścieniem co dnia dziewic ręką gładką

Utrofiony brał blaski dziewiczych warkoczy.

Jak był przyzwyczajony do tego, że się wszyscy nim zajmowali, jak drażliwy był, kiedy wyjątkowo spotykał się z obojętnością i jak obojętność taką uważał za naruszenie praw swoich, świadczy o tem wybornie ustęp z jego listu do Stattlera (z r. 1845), przypominający chwile z czasów dalekiego dzieciństwa, kiedy jako małe dziecko bawił się w przytomności Jana Śniadeckiego i oburzał się w duchu na brak względów, brak szczególnej uwagi dla siebie ze strony tego potentata wileńskiego. „Przy tym człowieku, ja, dziecko igrałem jak przy wielkim posągu, ale ten lew brązowy zdawał się nie zważać na mnie, nie wiedzieć, nie czuć, że ja egzystuję na świecie; to też przekonany byłem, że jego oczy siwe nie widzą mnie, że jego ucho wyrazów moich nie słyszy i nieraz wrzał we mnie gniew“ 1). Nic dziwnego, że takie dziecko roiło o wielkiej i sławnej przyszłości: Pamiętam czytamy w liście do matki z 1834 r. że przez długie godziny nieraz chodząc po pokoju, rozwijałem w myślach moich jakieś świetne szczęścia bogactw i sławy obrazy. Niski sufit mego w Wilnie pokoiku nie wstrzymywał mojej bujającej myśli“ (I, 246). I w ośm lat potem skarżąc się, że go nuda ogarnia, że już marzenia mu nie wystarczają do zapełnienia samotności, z rozkoszą wspominał owe wieczory w dzieciństwie, kiedy to w świeczce jego paliły się różne nadzieje tęczowe i brylantowe..." "Gdybyś ty, droga, wiedziała, co ja tam śnił niegdyś w pokoiku moim naprzeciwko wież St. Michalskich, jakie kochanki, jakie korony i wieńce, jakie tysiączno-nocne wydarzenia i awantury na świecie" (II, 156).

[ocr errors]

Jaką była ewolucya marzeń dziecięcych Słowackiego, sam poeta nam daje w tym względzie wskazówkę. W czasach głębokiego zanurzenia się w mistycyzmie pisał on wykład nauki w formie dyalogu pomiędzy mistrzem a uczniem i temu uczniowi, Helionowi, włożył w usta takie własne wspomnienia z dzieciństwa. „U do

1) Listy J. Słowackiego, wyd. drugie, Lwów. 1883, T. II, str. 233.

statnich rodziców urodzony, chciwy łakotek i cukierków, lubiłem wystawę, księży, procesye, resurekcye odbywające się przy ogniu wystrzałów, zwłaszcza gdy w księżycową noc widziałem księży wychodzących z krzyżem srebrnym na plac licealnego kościoła z pochodniami, z celebrantem, nad którym niesiono namiot złoty i jedwabny drogiemi perłami wyszywany... Gdy to wszystko przy blasku miesiąca, przy biciu dzwonów północnych, przy błyskawicowych ogniach moździerzy szło i śpiewało po placu, duch mój niby wylatywał ze mnie, klaskałem w ręce, a oczy moje dziecinne otwierały się szeroko pełne łez i skier radosnych... Ś. p. ksiądz Sobkiewicz, oprowadzający zwykle te procesye, widząc we mnie zapał do rzeczy religijnych, już przepowiadał, że księdzem zostanę, gdy oto nagle, z książeczką Tassa weszły we mnie nowe rycerskie zapały i imaginacye. Odtąd więc już nie procesye, lecz wojny z rówiennikami, jakieś koła hetmańskie, buńczuki, księżyce, szable sadzone turkusami snuły się po główce dziecinnej... Marzyłem o półrozbójniczym rycerskim żywocie, o ścinaniu chorągwi, o tryumfalnych wjazdach na rumaku tureckim do mego rodzinnego miasteczka... Potem ja... wziąłem się do malarstwa samym nazwiskiem kolorów, już jakoby elektrycznie wstrząsany" 1).

[ocr errors]

W tych samych mniej więcej czasach w liście do matki (10 września 1845) wspominał Słowacki o jednym z dawnych znajomych (Pawle Jarkowskim, świeżo wtedy zmarłym), który jak z listu widać, musiał w rozmowach z matką przypominać różne szczegóły z dzieciństwa poety. Dla czegoż on nie wiedział o tem matematycznie, że ja przyszedłszy na świat, a mając lat sześć, koniecznie musiałem się ubierać w ornaty i mszę odprawiać?... dla czego nie wiedział, że po takim śnie w duchu moim koniecznie potem drugi sen Achillesowy i bicie się na tarcze blaszane nastąpi? Dla czego nie wiedział, że potem ja muszę koniecznie rzucić zbroję tak, jakem był ornaty porzucił a wziąć się do malarstwa... Gdyby te trzy rzeczy i następstwo onych po sobie był zgłębił, byłby wiedział, co ja za jeden i skąd przyszedłem, i co uczynię... a tak dziwił się tylko fenomenowi i uważał go, ten jednak wniosek uczyniwszy, żem jest dziecko nad dzieci mego wieku więcej wiedzące i pełniejsze niespodziewanych błyskawic..." (II 241).

1) Wykład nauki w wydaniu H. Biogeleisena. J. Słowacki. Warszawa, bez roku wydania, str. 197-198.

« PoprzedniaDalej »