Obrazy na stronie
PDF
ePub

pod wodzą Kołyski, niegdyś jenerała za Kościuszki. Spełzły na niczem gorliwe starania Karola Rożyckiego, Michała Czajkowskiego, Jana Omiecińskiego i dwóch braci Pilchowskich, aby powstanie postawić na groźnéj stopie. Radziwiłł dał kilka tysięcy rubli; Walewski wyjechał do Galicyi; Iliński zamknął się. Zapewne to nieszczęśliwe odwołanie rozbiło i zamiary księcia Eustachego Sanguszki, chociaż synowie jego Roman i Władysław już byli w Warszawie.

Ja złożony byłem febrą; wiem, że wczasie paroksyzmu mego, był u mnie krewny mój Antoni Trypolski z poleceniami, ale w obec mnie chorego, nic nie mówił. Widziałem tylko niespokojność i krzątaninę niezwykłą w siostrach moich, i nazajutrz przywieziono z Lubaru ingerszal biały i amarantowy. Nic mi nie mówiąc. Ojciec był nieobecny i przyjechał nazajutrz nad wieczorem, gdy mnie paroksyzm opuścił. Przybył z Tytiunik od krewnych naszych. ,,Zdrów jesteś?" zapytał mię. - Zdrów zupelnie, odpowiedziałem raźno, bo mi febra zfolgowała. ,,A więc jutro do lasu korowinieckiego masz się wybierać, przywożę ci to polecenie od Jana Omiecińskiego."

-

Wielka epoka życia! Siostry dały mi 200 chorągiewek uszytych; ojciec uściskał i zebrał coś dukatów a ja chciałem siodłać konia. Z wyraźnego jednak polecenia, przywiezionego mi przez ojca, kazałem siodła i broń zapakować na trzech wozach; zaprządz do wozów po trzy konie, a dwa moje wierzchowe do bryczki. Kogo tu wybrać? Lokajowi swemu, ojciec nas polecił. Leśniczego namówiłem, dając mu hojne wsparcie dla matki jego i sióstr. Ogrodniczek, kuchta, mój kozak Maksym, drugi ojcowski Konrad, kucharz myśliwy i trzech parobków, wsiedli na wozy, a ja naprzód

na bryczce powiodłem ten zastęp. Siostry moje: Aleksandra i Klotylda i krewna Dorota Ilińska, dwie panny Bębnowskie bawiące przy siostrach moich, córki majora niegdyś wojsk rzeczypospolitej, wyprowadziły mnie do bramy. Łzy im cisnęły się z oczu, widziałem to wyraźnie. Ale płakać Polce nie wolno nad tym co idzie Polskę bronić. Więc łzy były połknięte, i tylko wypieczone rumieńce świeciły na twarzach, a ręce konwulsyjnie cisnęły mię do serca. Ja męztwo duszy zbierałem; bo przecież nie wstyd mi wyznać, że mimo powinności, ściśnięte miałem serce żegnając ojca i wszystkich, którzy dla mnie drodzy byli. Na wyjeździe ze wsi, zaszedł mi drogę pop ruski. Bóg wie co było w myśli jego; ale ledwie zeszli z wozów a on każdego żegnał krzyżem świętym, i nademną w powietrzu znak odkupienia położył. Przejechałem las Michałówki, drugiej wsi naszéj, Karpowce, Bejzymówkę i Babuszki. O jedenastéj w nocy stanąłem w Tytiunikach. Ludzi zostawiłem pod opieką Piotra, lokaja ojca mego, a sam na koniu pogalopowałem na dziedziniec domu wujostwa moich Trypolskich. Wybiegli do mnie zaraz, brat mój i krewny młody Antoni Trypolski, o rok młodszy ode mnie. Dowiedziałem się, że wujostwo moi poszli na spoczynek, i że my mieliśmy zabrać Stanisława Falińskiego, mieszkającego w tej samej wsi, i jechać dalej gdzie nas poprowadzą. Za wejściem naszem do Stanisława Falińskiego, dwie jego córki, żona i matka staruszka, zaczęły żegnać ojca, męża i syna głośnym płaczem; i jemn biedakowi łzy obficie spływały. To było naturalne; ale mię zadziwiło, iż on pozwala w chwili tak uroczystej na te żale nie męzkie. Zbliżyłem się do brata jego młodszego, jednak już męża lat trzydziestu z górą.

[ocr errors]

Mały, krępy i czarno zarosły, wyglądał na jakiegoś odstawnego huzara albo ułana. Ta mina wojskowa dała mi wysokie wyobrażenie o jego talentach rycerskich, a ciekawy zawodu, do którego wstąpić miałem, wypytywałem go badawczo, jak to się zacznie nasze powstanie Czy uderzymy na jakie miasto, albo na jaki obóz nieprzyjacielski? „Niechno się pierwéj dobrze wzmocnimy, odpowiedział mi zimno pan Rafał Faliński, i ciągnął dalej z powagą znawcy: ,,Nie wiem jak to będzie, ale jeśli dowódzca zna się na rzeczy, to zapewne zaczniemy od palenia wszystkich wsi i miasteczek na jakie wpadniemy po drodze." A to na co? zapytałem strwożony. „Na to, odpowiedział mi pan Rafał, że chcąc pomnożyć się w liczbę, trzeba naprzód ludzi pozbawić schronienia. Nie mając gdzie się przytulić, radzi nie radzi, muszą się łączyć z nami.“

[ocr errors]

Nie zdały mi się zbawiennemi takie miary, ale jednak uderzyły mój umysł zuchwałym pomysłem; rozumiałem, żem napotkał jeden z tych geniuszów wojskowych co w małym człowieku wyrabiają się i dojrzewają na wielkich wodzów i zdobywców, i już wystawiałem sobie w myśli płonące wsie i miasta i ogromne siły naszego powstania. Od domu Stanisława Falińskiego jużeśmy wsiedli na konie, a wozy moje szły za nami i połączyły się z kilku wozami Falińskiego i Antoniego Trypolskiego.

III.

Bowstanie pod dowództwem Karola Rożyckiego.

Nad ranem, huknął blisko nas głos pod lasem: Kto idzie? Weszliśmy w obszerny poręb gdzie już konie były na konowiązach i snuło się kilkudziesięciu ludzi.

Wyskoczył Rożycki i oglądał przybyłe zasiłki, a my witaliśmy się ze znajomymi: Janem Omiecińskim, Michałem Czajkowskim, Janem Dłuskim, odstawnym kapitanem wojsk byłego Księstwa Warszawskiego i Adolfem Pilchowskim. Skoro poszarzało, Karol Rożycki uszykował nas wszystkich i obliczył. Było nas siedmdziesięciu. Przemówił do wszystkich językiem zrozumiałym i dla nas i dla ludzi naszych, i chórem krzyknęliśmy: „Niech żyje Polska!" Od tego dnia zaczęły się marsze i kontremarsze po obszernych lasach leżących między Cudnowem i Żytomierzem. Deszcz lał ulewny dni kilka. Czwartego, czy piątego dnia przybył do nas Seweryn Pilchowski z 30 ludźmi; z 20 Przyborowski Tadeusz; z 15 ludźmi Michał Grudziński w mundurze ułanów rosyjskich, który będąc na urlopie w dziedzicznej wiosce swojej i braci, Kikiszówce, uzbroił kilkunastu ludzi, między którymi dwóch deńszczyków z głębokich rosyjskich gubernii rodem. Tak pomnożeni, skierowaliśmy się ku Dubiszczom, gdzie miał się z nami połączyć z kilkunastu konnymi Ignacy Strumilło i z pieszymi brat jego Tadeusz. To połączenie nie nastąpiło. Ignacy lubo widział się z Rożyckim pod własną wsią, chciał tam jednak, ukryty z ludźmi, oczekiwać na brata swego. W kilka dni potem został zatrzymany przez

oddział rosyjski i jako schwycony z bronią w ręku, skazany potem został do nerczyńskich kopalni.

Szczupłych sił nasz oddział Rożycki chciał połączyć z powstaniem podolskiem. Skierowaliśmy się tam i wyszedłszy z lasów cudnowskich, stanęliśmy obozem we wsi Koroczenkach pod Cudnowem, dziedzicznéj braci Miaskowskich. We dworze, nikogo nie było; więc i panowie dziedzice nie mogli połączyć się z nami. Około południa zaledwie dopatrzyliśmy się kurzawy i galopem lecących jezdzców prosto na nasz obóz: — ,,Na koń!" zawołał naczelnik, i oddziałek nasz w mgnieniu oka uszykował się do boju. Jakaż radość była nasza, gdy zamiast nieprzyjaciół, Stanisław Dunin, mój wuj, niegdyś rotmistrz huzarów rosyjskich stanął między nami, prowadząc 20 jezdzców dobrze w broń i konie opatrzonych. Czekał on dni kilkanaście w lasach romanowskich ze swoimi ludźmi, i zbierał leśniczych i gajowych należących do majątków Ilińskich, gdzie Henryk miał przed miesiącem pułk formować. Stanisław Dunin pozbierał niektórych i przywiódł do nas, cudem tylko rozpytawszy się wśród gęsto rozsianych oddziałów piechoty i kawaleryi rosyjskiej, szukających nas po lasach cudnowskich i romanowskich. Po krótkiem biwakowaniu dopatrzono już rzeczywiście ruch jakiś na blizkim trakcie wiodącym z Żytomierza. Cztery plutony uformowane z naszego powstania, pędziły niebawem z Koroczenek na postępujący tłum jakiś wojska po trakcie. Byli to rekruci w liczbie 500, prowadzeni przez oddział 40 piechoty. Z wielką łatwością 40 żołnierzy złożyło broń, a rekruci okrzykami radości powitali nas jako swoich zbawców. Było to pod samym Cudnowem, chociaż lichem miasteczkiem, ale znanem w dziejach krajowych ze

« PoprzedniaDalej »