Obrazy na stronie
PDF
ePub

trudów, a zawsze gorących chęci wskrzeszenia świetności dawnéj naszej ojczyzny.

Jakkolwiek w cichéj wiosce zrodzony w pomiernym szlacheckim stanie, rzucony byłem na scenę burzliwych wypadków i sam nie raz stałem się aktorem, jakkolwiek nie świetnych i głośnych czynów, ale prac cichych, tajnych, ku oswobodzeniu ojczyzny naszéj podjętych. Stykałem się z ludźmi czynu i wielkich cnót, godnych jaśnieć w potężnym a niezależnym narodzie. Może być, że głucho przeminą czyny tych ludzi i niepamięć pokryje ich prace; a może Bóg, w zamiarach swoich nie zbadany, te ciche prace, te skromne cnoty, w późniejszych czasach i w dalszych pokoleniach uczyni w owoce płodnemi. Kto wie? Może one będą szczeblami do wielkiego a ostatniego czynu, który dzisiejsze prace uwieńczy nagrodą szczęścia przyszłych pokoleń. Takie wspomnienia, jako w zakresie działań prywatnéj osoby, powinny uderzać nie tylko o wypadki publiczne kółko familii i przyjaciół otaczało piszącego między niemi był nie jeden, który pracował dla kraju, i na ile mu stało, przykładał się do sprawy ojczystéj. Dla tego ograniczę te pamiętniki do miejsc, czynów i wypadków, jakie za mojéj pamięci i w koło mnie się działy. Zakresu rozszerzać nie mam, w tej myśli, że będą inni z temi samemi co ja chęciami, a moje karty przyłożą się tylko do ubocznych epizodów, malujących ludzi, zdarzenia i czyny, bliżej mnie dotyczące. Kiedyś, kiedyś te karty ktoś przejrzy, do innych dołączy i utworzy się całość dla przyszłych pokoleń ciekawa i pożyteczna.

Urodziłem się roku 1811 z ojca Ignacego Budzyńskiego, herbu Dombrowa, szlachty z ziemi makowskiej na Wołyń przeniesionéj, i z matki Kunegundy z Iliń

skich, tych samych, któréj dziad z bocznéj linii był senatorem rosyjskim za cesarza Pawła I, i przyczynił się do uwolnienia Kościuszki, Niemcewicza i innych. więźniów w Petersburgu trzymanych, po nieszczęśliwej bitwie pod Maciejowicami. Dano mi imię Michał i prócz mnie miał ojciec mój dwóch jeszcze synów: Wincentego, urodzonego 1814, i Seweryna, ur. 1818 roku nadto: córkę Aleksandrę, zaślubioną Mateuszowi Lasockiemu i Klotyldę w panieńskim stanie zmarłą. Po ojcu swoim Antonim odziedziczył dwie wsie: Michałówkę, w której się urodziłem, i Wyszekusy; spadłe zaś na niego po bracie Mikołaju zmarłym bezdzietnie 1815 roku dwie trzecie części wsi Týtiunik, które siostrze swojej Zuzannie, za Michałem Trypolskim będącej, odstąpił braterskim jeszcze sposobem wypłacając jej posag za życia matki swojej, chociaż aż po jej śmierci dopiero był do tego obowiązanym. Przeszedłem bóle lat dziecinnych. Zmarła mi matka, gdym lat dziewięć miał życia niedługo potém mnie i brata mego Wincentego oddał ojciec do szkół księży Bazylianów w Lubarze, miasteczku o półtory mili od wsi naszej odległem. Już dziś szkół podobnych nie ma, ani téj surowości, jaka tam za moich czasów panowała. Niezadługo pamięć może nawet zaginie i systemu wykładania takiego nauk i sposobu prowadzenia młodzieży. Ja dziś z wielką chęcią podobne opisy odczytuję, mniemam więc, że ktoś mi wdzięczny będzie za lat sto, że wspomnieniom lat moich szkolnych kilka stronnic poświęcę.

[ocr errors]

Przygotowany przez ugodzonego nauczyciela pana Szymkiewicza, zdałem egzamin i przyjęty byłem w jedenastym roku życia do klasy trzeciéj, brat zaś Wincenty w ósmym roku życia wszedł do klasy drugiéj. Ojciec umieścił nas pod pieczą Tomasza Karyczko

wskiego utrzymującego uczniów na stancyi. Był to człowiek wieku lat trzydziestu pięciu; wysoki, chudy i całym charakterem przypominający typy owych surowych dyrektorów dawnych szkół pijarskich albo jezui ckich, którzy zapewne bezpowrotnie zaginęli. Muszę więc kilka zarysów umieścić, aby pamięć o tych oryginalnych indywiduach nie zginęła zupełnie, a posłużyła jakiemu romansopisarzowi do wprowadzenia nowéj i nieznanéj już figury do ciekawych obrazów domowego i szkólnego życia.

Było nas stojących razem w jednym domu i pod dozorem p. Karyczkowskiego dziesięciu, a z blizkich domów przychodziło jeszcze kilku uczniów na tak zwane korepetycye codziennych lekcyi i oprócz tego razem z nami gromadzili się uboczni uczniowie do domu dozorcy swego na korepetycye sobotnie gdzie trzeba było recytować tabliczkę Pitagoresa, konjugacye łacińskie i francuzkie i zdać sprawę z całotygodniowego postępowania. Rzędem na łóżkach i zydelkach siedziało nas piętnastu. Wymienię ich nazwiska, niejeden z nich może się przyczynił do owych cichych prac, o jakich wspomniałem innego nazwiska może przyjemnie będzie odczytać dalszym naszym następcom na ziemi. A więc pod dozorem pana Tomasza Karyczkowskiego byli: nas dwóch Michał i Wincenty Budzyńscy Walery i Konstanty Wróblewscy z kijowskiego Konstanty Kruszczyński Jan i Aleksander Siniccy Czarkowski, którego imienia nie

[ocr errors]
[ocr errors]

pamiętam, już pod wąsikiem Gracyan Jezierski Romuald Izdebski

synowiec dozorcy Stanisław

Karyczkowski i Mateusz Lasocki, pięć lat odemnie starszy, a który dziś jest szwagrem moim.

Z po

bocznych domów przychodzili na korepetycye Feliks

Kaliński i trzech braci Padwińskich, z których z Kajetanem spotkałem się w dalszym ciągu życia a o wszystkich innych, prócz Aleksandra Sinickiego, wieść nawet do mnie nie doszła. Korepetycye sobotnie zaczynały się od tabliczki i od najmłodszych. Między temi ostatnimi byliśmy ja i mój brat i nam to szło nieźle; ale zaraz po nas Konstanty Kruszczyński każdą omyłkę miał dyscypliną na ręku odznaczoną. Ilość tych dyscyplin do piętnastu dochodziła i płakać niebyło wolno, bo łzy dalszém tylko biciem były ocierane. Po dwóch albo trzech godzinach takich korepetycyi, gdzie od tabliczki przechodziliśmy do konjugacyi łacińskich i francuzkich, każdy był spłakany; mało kto niemiał rąk popuchłych a przynajmniej czerwonych a niejeden był rozciągnięty i widział się z rózgą jeśli nie z dyscypliną. Prócz tego pan Karyczkowski miał zwyczaj przy tłumaczeniu lekcyi i poprawkach z nadzwyczajnem przymileniem, uśmiechem słodkim i cukrowymi słowami bić szczutka w nos, albo stukać pod brodę tak, że zęby klapały. Nos pęcniał zwyczajnie i rzadko kto z nas z naturalnym mógł się pochwalić. Niejeden musiał ukąsić język, który się przypadkiem zabłąkał między zęby, gdy pan Karyczkowski stukał mocno pod brodę. Najgrubszy nos miał Romuald Izdebski i ten najczęściej dostawał tak nazwane byki pana Karyczkowskiego. Musieliśmy przez wzgląd na obrzękłość nosa nazwać tego pana Romualda puchą. Niemało tych byków dostawał Jan Sinicki, a dostawało się każdemu w obfitości oprócz Mateuszowi Lasockiemu jako już dorosłemu i Czarkowskiemu jako najstarszemu pomiędzy nami.

Na owych korepetycyach w konjugacyach łaciń skich najmocniejsi byli uczniowie drugiej klasy, którzy

[ocr errors]

do trzeciej niewzięli promocyi i uczniowie trzeciej klasy, którzy z drugiej przyszli. Przyczyną téj doskonałości był dawny drugiej klasy profesor Gogolewski. Już go nie było, gdy ja do szkół lubarskich przybyłem, ale tradycya o nim, tradycya postrachu, została na zawsze w szkołach. Był to suchotnik łatwo gniewający się i niecierpliwiła go nietylko opieszałość uczniów, ale nawet wahanie się w odpowiedziach. Miał on zwyczaj tym sposobem słuchać konjugacyi łacińskich: wskazywał palcem na wybranego ucznia i prędko zapytał po polsku n. p. obym był milczał zapytany wyjąkiwał: utinam i przypominał sobie czas - to przypominanie irytowało profesora nie umiesz, wołał, weźcie go! i oto z ostatniej ławki wychodziło dwóch dylągów pod wąsem i trzeci słuszny, cienki i zamaszysty, z dyscypliną. W oka mgnieniu delikwent był obsieczony i ów zamaszysty walił mu dziesięć, piętnaście, stosownie do woli profesora to jest do mniejszej jego, albo większej irytacyi. Często się zdarzało, że tak porwany chłopiec przypominał sobie czas, o który był zapytany, i głośno krzyczał: „utinam tacuissem" ale profesor zimno odpowiadał: dobrze, ale późno, to daj mu tylko dziesięć. Takie ćwiczenia odbywały się co lekcyi rano i po godzinie drugiej i nie dziw, że dziwną wprawę nadały wsystkim uczniom księdza Gogolewskiego. Zastałem i ja coś podobnego w klasie trzeciej, ale o tém później, chcę pierwéj nadmienić, jak były urządzone szkoły i jakie nauki w nich wykładano.

Było klas siedm. Naprzód proforma dla początkujących, której katedrę zajmował cywilny, niejaki Zieliński, z dawnych dozorców na godność profesora proformy wyniesiony. Nie wiem, co miał w fizyognomii swojej, że go uczniowie nazywali Pitak i ten przydo

« PoprzedniaDalej »