Obrazy na stronie
PDF
ePub

[ocr errors]

od

przy biurku z wytartém suknem, na biurku leżało mnóstwo
kart rozmaitéj wielkości. Usiedliśmy oba przy biurku.
Zapytana, odpowiedziała, że ceny wróżby są rozmaite,
6 aż do 60 franków. Prosiliśmy o sześciu-frankową przy-
szłość. A więc przyznacie sami, że ludziom, co po 6 fran-
ków płacą za głupstwo, nie mogła wielkich cudów przepo-
wiedzieć. Zadała mi pierwszemu następujące pytanie: „w któ-
rym miesiącu rodziłem się?" - „w Auguście;" „którego
dnia? 66
23; Jaka pierwsza litera imienia ?" "J.;
"pierwsza litera kraju?“ — „P.“ „Jaki kolor najwięcej lu-
bię w ubiorze?" - „czarny.“ „Jakie zwierzę najwięcej lu-
bię?" - „psa.“ „Jakiego zwierzęcia najbardziej niecier-
pię?"
„pająka.“ „Jaki kwiat najbardziej lubię?“ — „ró-
żę." Na tém zakończyła, i wziąwszy talią kart zwyczaj-
nych, ułożyła z nich długi szereg, dwie zawsze karty od-
rzucając. Potém wzięła ogromne karty, z dziwnymi wize-
runkami, i kazała mi z nich wybrać jedenaście lewą ręką,
inne zaś odrzuciła. Potém z trzeciej, równie ogromnej ta-
lii kazała mi wybrać 23 karty; z wybranych ułożyła ogro-
mny wachlarz i z wachlarza zaczęła wróżyć, jak excytarz
jednym głosem i niezmiernie prędko. Wróżby zupełnie po-
spolite; między innemi powiedziała, że będę się dwa razy
kochać; że rozpoczynam podróż, której mi rozpoczynać nie
radzi aż do odebrania pewnych wiadomości; że dopiero
w dziewięć miesięcy będę miał stałe o losie moim wiadomo-
ści; że jestem zdatny, ale radzi mi wykończyć to, com
naszkicował; że między 27mym a 28 rokiem mojego życia
będę bardzo szczęśliwy, że w tych latach wiele dla mnie
zajdzie wypadków. Oto są wszystkie prawie przepowiednie;
ostatnia tylko dosyć interesująca. Michałowi nie powiedziała,
że zaczyna podróż; a ponieważ jej mówił, że kocha konia,
wróżyła mu, że się na polu walki odznaczy. Tumani
baba i niczém zbywa chorych na zdrowy rozsądek pacyen-
tów.*) Po tak przepędzonej godzinie wyszliśmy z Micha-

*) Ażeby zaspokoić czytelnika ciekawość i powiedzieć mu o wypadku tych przepowiedni, póki pamięta jeszcze o wróżbie; nadmieniam, że jednak w tym pojedynczym razie niekoniecznie „baba tumanila!" Niejedno się z jej zapowiedzi spełniło rzeczywiście. I tak, co się tyczy dwukrotnego zakochania okaże się niżej, że w tém było wiele praway, chociaż nie trzeba brać rzeczy w zbyt ścisłym sensie. Obietnica szczęścia i czasu obfitego w wypadki między 27 a 28 rokiem życia, ściągnęła się wprawdzie do skromniejszych nieco rozmiarów, bo tylko do podróży do Włoch i na Wschód, odbytėj

łem do ogrodu Luxembourg. Gadaliśmy długo drwiąc z siebie nawzajem, a potém mimowolnie wpadliśmy w długie zamyślenie, aż on pierwszy odezwał się: „Wiesz, szkoda, żeśmy babie nie dali po 60 franków, może by nam co więcéj powiedziała." Odpowiedziałem śmiechem na te jego słowa, malowały one doskonale łatwowierność człowieka, zdradzały go aż do głębi serca. Ale ja także wyznać muszę i jemu to wyznałem, że także przez czas zamyślenia na tę samę myśl wpadłem." (List z dnia 30go grudnia 1832 z Genewy).

W wilią wyjazdu pożegnało grono bliższych znajomych Słowackiego obiadem na cześć jego wyprawionym przez któregoś z przyjaciół. A nazajutrz, dnia 26 grudnia, w samo więc drugie święto Bożego Narodzenia, o godzinie 7méj wieczorem wsiadł do dyliżansu.

„Przyjaciele, z których jeszcze dwóch przy powozie mnie czekało, stali wokoło, gadając ze mną przez okna kaw. r. 1836-37. Stémwszystkiém, chociaż nie były to czasy bardzo szczęśliwe, to były one jednak jeszcze stosunkowo najszczęśliwsze w całem życiu poety od chwili wyjazdu jego na emigracyą, a nawet i najobfitsze w wypadki, a przynajmniej w przygody. A co ze wszystkiego najdziwniejsza, to że trafiły właśnie na wiek jego oznaczony!

[ocr errors]
[ocr errors]

Byronowi, kiedy jeszcze był chłopcem, wróżyła także wieszczka jakaś, nazwiskiem Msr. Williams. Przepowiedziała mu, że rok wieku dwudziesty siódmy i trzydziesty siódmy będzie dla niego niebezpiecznym. Jedno się rzeczywiście spełniło," pisał Byron w swoich pamiętnikach, stosując rzecz do swego ożenienia, które przypadło właśnie na rok jego 27my. Nie zapomnę nigdy 2go stycznia 1815. Było mi, jak gdyby podpisywali mój wyrok śmierci. Lady Byron (młoda panna) była jedyną spokojną osobą w całém towarzystwie. Ksiądz wymówił nazwisko moje fałszywie; matka narzeczonej wrzeszczała; ja drżałem jak osowy listek, dawałem odpowiedzi niedorzeczne i nazwałem żonę po ślubie Miss Millbank (nazwisko panieńskie)"... Tak tę rzecz opisywał Byron w kilka lat po owym ślubie złowieszczym, który zatruł mu całe życie goryczą. Nie upłynęło wiele czasu i okazało się, że i druga przepowiednia owéj wróżki miała się spełnić. Mając właśnie lat 36 i kilka miesięcy, poeta zakończył życie.

Więc wierzyć przepowiedniom? - Nie zawsze! Ale zdarzają się czasem rzeczy na ziemi i na niebie, o których się nie śniło naszym filozofom... Byron w nie wierzył, Walter Scott także, i Rousseau, i Göthe, i Napoleon i wiele innych wielkich ludzi!

rety... i przy świetle latarni dziwnie się wydawała postać wychudła i blada suchotnika (Zienkowicza), który się wywlekł z mieszkania i stał nieruchomy na deszczu. Widzę go dotąd przed sobą, jak mówi Szekspir, oczyma duszy mojéj, choć go może oczyma głowy nigdy już nie zobaczę. Ruszył dyliżans, to ogromne zwierzę, nadziane różno - narodowym tłumem, i jechaliśmy długo przez ciemne ulice, potém przez pont Neuf, a potém przez ulice, na których nigdy nie byłem, choć blisko półtora roku siedziałem w Paryżu. I tak zakończyłem paryski epizod mojego życia. W nocy nie mogąc rozerwać niczém mojej uwagi, przebiegłem myślą mój pobyt w tém mieście i nic nie znalazłem przyjemnego żadnego wspomnienia, prócz chwili, w której przyniesiono mi pierwsze dwa tomiki moich poezyi.“

-

A znajomość z panną Korą? Nie ma o niej wzmianki w tém rozmyślaniu poety o najbliższej swojej przeszłości. Pożegnanie się ich obojga było, zdaje się, z jego strony obojętne; dla niej było bardzo bolesne.

„Powiem ci Mamo, że mnie kilka osób w Paryżu załowało, mówi Juliusz w inném miejscu tegosamego listu. Kora płakała i z drugiego pokoju było słychać łkanie; a kiedy wyszła do salonu, czerwone miała tak oczy, że siostry za rzecz potrzebną uznały mówić przedemną, że ma mocny katar mózgowy, nad czém bardzo ubolewałem." Ale wróćmy do przerwanego opisu podróży.

„Przejeżdżałem przez ładną Francyą ładną nawet w zimie, bo pola, choć skrzepłe, zachowują jednak zieloną barwę. W dyliżansie, w którym jechałem, znajdowało się kilku Francuzów, którzy na górach wysiadali z powozu i szli piechotą. Zacząłem ich naśladować i często po całej mili uchodziłem. Co dziwniejsza jeszcze, że w towarzystwie naszém znajdował się jeden sławny szybko - biegacz, który się w Paryżu popisywał i któremu dotrzymywałem kroku.Towarzysze moi pierwsi znudzili się pieszemi wędrówkami i na końcu samotny musiałem je odbywać. Wszedłszy na jednę górę, spotkałem się po raz pierwszy z zimą; murawa była cała szronem obsuta, futro u mego płaszcza obmarzło; wyprzedziłem z daleka dyliżans i stanąłem sam jeden, a widząc naokoło skały, waszemi imionami próbowałem ich echa... Jechałem przez Tonnerre-Dole; wszędzie śliczne okolice. Nakoniec trzeciego dnia, o godzinie piątej z rana, przyjechaliśmy do St. Laurent, położonego na górze Jura, skąd trzeba było wziąć sanki, aby przebyć śniegi

téj góry. Sanki dano nam zupełnie do naszych bud podobne. Towarzystwo dyliżansowe w dwie się budy zabrało, bo było już nas tylko cztérech. Siedliśmy więc, ja z moim ciągłym towarzyszem Szwajcarem w pierwsze sanie, dwóch kupców francuskich w drugie, na trzecie spakowano rzeczy i ruszyliśmy z górki na górkę. Co za rozkosz śniég dawno niewidziany tu sanna, tu po gołoledzi sanki nad przepaścią grożą zatoczeniem się. Co za rozkosz jechać na południe sankami! O 7méj zaczynało się rozjaśniać. Jechaliśmy brzegiem doliny Mijou, która się kilka mil ciągnie. W dolinie między sosnami stoją opuszczone szalety, domki, w których latem pasterze mieszkają. Na końcu doliny widać wielką bramę, to jest góry z dwóch stron spływają i kończą wąwóz, a w tém ujściu doliny kawał mgły wisiał do ziemi, jak srebrna kortyna. Słońce oświecało ten zimny i zamarzły obraz.-W oberży samotnéj na górze Jura jedliśmy obiad, a po obiedzie pokrzepieni, zaczęliśmy nową podróż z góry na dół. Dosyć wam powiedzieć, że prędkim kłusem jechaliśmy z téj góry godzinę, i porzuciwszy najpiękniejszy czas na górze, wpadliśmy nagle w krainę mgły, tak że spojrzawszy na otaczający naokoło i na śpiący na ziemi obłok, nie mogliśmy prawie wmówić w siebie, żeby o téj porze na szczycie góry słońce świeciło. Zjechawszy z Jura, w pół godziny stanęliśmy na gruncie Szwajcarów, w ojczyźnie Wilhelma Tella. Jechałem koło Ferney; widziałem z daleka zamek Woltera i kościołek, który Bogu postawił. Ferney mniej na mnie zrobiło wrażenia, niż sama droga. Przez 12 godzin widząc śniegi wokoło, o was marzyłem, marzyłem o dawném dzieciństwie, o dniach przepędzonych między sosnami. Tak mi było miło i smutno razem, że wam tego wystawić nie potrafię. O półtorej mili od Genewy znów siedliśmy w dylizans na kołach i o 5téj wieczór wjechaliśmy do miasta. Teraz patrzcie na początek listu, a będziecie mieli wyobrażenie, jak pierwsze chwile w tej mieścinie przepędziłem."

Początek listu był taki:

66

„Nie masz smutniejszéj dla mnie chwili, jak ta, w któréj przybywam do obcego miasta. Dzisiaj o 5téj wieczór przyjechałem do Genewy, wniósłem się do hotelu pod Wielkim Orłem i nie mogąc po nocy włóczyć się po nieznaném mieście, kazałem sobie do pokoiku przynieść herbaty i przy ogniu kominka marzę i piszę list ten do kochanej Mamy." (Wszystko z listu datowanego z Genewy dnia 30 grudnia 1832).

Tom I.

20

ROZDZIAŁ SZÓSTY.

Rok 1833. Pensyonat na przedmieściu genewskiém i jego gospodynie. Tryb życia Słowackiego w Genewie. Nowe stosunki i znajomości. Wrażenie francuskiej recenzyi jego Poezyi. Teatr genewski.— Wiadomość o zgonie Zienkowicza. Lambro oddany do druku, przedmowa do niego. - Życie towarzyskie roku owego dość zajmujące. Boston Eglantyna Eliza. Wiosna różne figury z dale

[ocr errors]
[ocr errors]

--

kich krajów sąsiadujące teraz z Słowackim rodzina Uwarow Potopow hrabina Seidwitz misyonarz Wolf itd. Wycieczki w góry okoliczne. Uroczystość szkolna imieniny Juliusza.

[ocr errors]

W jesieni praca nad Kordyanem.

[ocr errors]

Zaraz nazajutrz po przyjeździe do Genewy znalazł tam Słowacki kilku ze swoich dawnych znajomych, i ci mu dopomogli w wynalezieniu mieszkania. W ich towarzystwie i wśród stósunków genewskich wcale przyjemnych, po niewielu już dniach, owe przykre uczucia, jakich doznawał w pierwszej chwili za przybyciem do tego miasta, ustąpiły miejsca usposobieniu nie tylko znośnemu, ale nawet bez porównania swobodniejszemu, aniżeli w Paryżu.

[ocr errors]

„Genewa jest niezmiernie drogą pisał dnia 5 stycznia 1833, w dalszym ciągu listu, z któregośmy dali ustępów kilka w poprzedzającym rozdziale i wszyscy, nawet najbogatsi cudzoziemcy mieszkają w tak nazwanych pensyonatach. Pochodziwszy trochę, znalazłem bardzo piękny pensyon w wiejskim domu o kilkadziesiąt kroków od miasta położonym (aux Paquis Nr. 10 pod Genewą). Kosztuje mnie na miesiąc 130 franków, bez opału. Szczęśliwie bardzo, że się do tego pensyonu dostałem, bo moi ziomkowie mają w nim dobrą opinią. Gospodyni pensyonu nazywa się Mme. Patteg. Jeżeli zobaczycie Grocholskiego

« PoprzedniaDalej »