Nie zna szczęśliwy Hymen okrutney niewoli, Jego swobodny łańcuch nie dręczy, nie boli: Czyie on serce w złote raczy uiąć krygi, Lecą im słodkie chwile z wiatrem na wyścigi: Godziny im kwiat ścielą rożany pod nogi, Gładząc trudne zawady przykrey życia drogi; Ze im ani ubostwo srogim iest ciężarem: Przemyślna miłość piołun zaprawia kanarem. Z nią i w ciemnym tarasie luba w sercu cisza Panuie, na miłego patrząc towarzysza; A gdzie iey niemasz, tam i książęce mieszkanie W czarny się doł zamieni i smutne wygnanie. Mieycie sobie drogiemi świetne gmachy szczyty Wy, których los wywyższył nad gmin pospolity! Mieycie stoły wymyślne, powozy wygodne, Liczne dwory, obszerne włości, stroie modne. Wszystko to w niesmak idzie, kogo Bóg nawiedzi; Ze mu iędza na karku niedogodna siedzi: Sprawuiąc swym dziwactwem stan tym barziey nudny Ze z nią równie niemiły wiek, iak rozdział trudny. Szczęśliwszy od was kmiotek o lichym zagonie, Gdy na tym, co go kocha, smaczno uśnie łonie: On ani na ubóstwo, ni pracę narzeka.
Dosyć iest człowiekowi iednego człowieka.
Nie pompy ich światowe, nie próżne wymysły W przyjaźni co raz barziey utwierdzaią ścisłey: vrata Ze sobie liczyć mogą pokolenia setne,
I prowadzić od bożkow imiona szlachetne;
Naciągaiąc do swey krwi Perskie maiestaty, Lub wskazuiąc po ścianach skopcone rytraty. Honor, krewność, dostatki, imie, zacność rodu W oczach wdzięcznych znayduią, w uściech pełnych miodu; I za wszystkie na świecie ozdoby im stanie Szczere wzaiemnych sobie chęci oświadczanie. Cóż kiedy dobroć Boska z odwieczney swey rady Szacownemi ten węzeł utwierdzi zakłady;
Daiąc dziatki dowcipne, karne, zdrowe, żywe, A nadobnych rodziców obrazy prawdziwe? O iako wdzięczny oczom widok! patrzeć na to, Gdy piękna wiosna buyne obiecuie lato:
Gdy wysmukłe gałązki gładkim wschodząć prątkiem, Czynią otuchę ze swym zrównać się początkiem: A za późney starości nie pochybnym przyściem, I owocem nakarmić i zasłonić liściem!
Pokażcie mi zacnieyszą na świecie zabawę, Jako bystrego wieku tępić pędy żwawe; Jako w pochopnych sercach grunt cnoty zakładać, Póki się jeszcze daie giętki umysł władać, I za życia swoiego być pewnym nadzieie, Ze krew nasza i sława w dziatkach nie zniszczeie; Lecz zabiegła potomność wdzięcznie patrząc na nie, Mówić będzie : niech ten ród nigdy nie ustanie. Taki iest los na świecie małżonkow cnotliwych; Oni statecznie uciech kosztuią prawdziwych. Sam czas im nie umnieysza zazdrosney roskoszy, Choć białym śniegiem skronie sędziwe przyproszy.
Bo i w podeszłym wieku ieszcze na ich głowy Wkłada róże szkarłatne i wdzięk liliowy; Ciesząc iak gospodarzow o zimowey chwili, Ze sobie na spoczynek w lecie zarobili.
A kiedy się przybliży kres ów nieprzeskoczny, Gdy być obu przychodzi gościem nocy mroczney; Dopełniwszy natury biegu skazitelney,
Spieszą znowu się złączyć, tam gdzie nieśmiertelny Orszak dusz kochaiących bez trosk i boiaźni, Z wieczystey, w cnot nagrodę, cieszy się przyiaźni.
PRZYMIERZE ŚMIERCI Z MIŁOŚCIĄ.
Słodkim wieczney przyiaźni sprzągszy się przymierzem Smierć i miłość polotnym nastrzępiona pierzem, Szły wespół kędyś w drogę. Smierć swe niosła groty, Niosła także swóy Miłość kołczan szczero-złoty. A gdy do zamierzoney równie mety śpieszą, I wzajemnemi żarty przykrą podroż cieszą; (Bo choć się drobnym zdaie Kupidek chłopczykiem, Umie łotrzyk szczebiotać obrotnym ięzykiem)
do morskiey słoneczny rydwan toni wkroczył, I wieczor złote koła po niebie roztoczył.
Obie miłey szukaiąc po pracach ochłody, Wyboczyły z gościńca do bliskiey gospody: Tam złożywszy swe bronie, po skromney wieczerze, Każda się do zwykłego spoczynku zabierze. Już noc na środek nieba cugi wzbiwszy czarne, Sypała pełną garścią po świecie sny marne: Wszędy głuche milczenie; ni wiatr liściem kiwał, Ni człek gadał, ni czuyny kondel się ozywał. Alić w same pierwospy łoskot niespodziany Zatrząsł gromem okrutnym i okna i ściany; Srogi szelest po węgłach, przykry szmer po gurze, Jakby z gruntu dom cały wywracały burze. Porywa się co żywo, i gdzie kto mógł snadnie, Ta kominem, ta oknem z popłochu przepadnie: A sięgaiąc omackiem, przez ślepy trafunek, Obie nie swóy ze ściany porwały rynsztunek. Miłość saydak śmiertelny, śmierć miłosny zmyka, U tey pochodnia w ręku, u tamtey motyka.
Już też różana zorza świt niosła przyiemny, Sciągaiąc srebrną dłonią od wschodu kir ciemny: Kiedy pielgrzymki nasze z owey nocney trwogi Błąkały się na różne rozpierzchnione drogi; A zmieniwszy z orężem cel zwycięstwa nowem, Smierć młodych, miłość starcow bawi się połowem. Ztąd Ludzkiego żywota zważ igrzyska dziwne, I rzeczy poplątanych obroty przeciwne. Czemu w kwiecie pierwotnych latek ginie młody?
Czemu tchnie brzydkim ogniem siwiec łokcio-brody?
Oto od owey chwili śmierć miłości broni Zażywa, a śmiertelnym grotem miłość goni.
Rzucił ktoś biegłe oko na ten rym niewinny, Com go ulał z kropelki wody muzo-płynney; I rzekł: że nie od rzeczy ten skotopas gwarzył, Który miłość ze śmiercią tak ściśle skoiarzył. Mała nader różnica iest miedzy obiema: Smierci wylazły ślepie, i miłość ich nie ma. Obie noszą trucizną zmaczane pociski; Obie sięgną, czy to cel daleki, czy bliski. Smierć i chłopa i pana równym gwichtem waży, Miłość chłopa i pana równym ogniem smaży. Smierć naga, miłość naga; nic nie maią obie: Ta niebacznych za życia zdziera, tamta w grobie. Niema śmierć do honorów, ni do złotą żądze, Niedba miłość na złoto, niedba na pieniądze. Smierć siecze płytką stalą bez braku, kto żywy; Miłość pali i kwiatki, i stare pokrzywy. Równa bladość i smutek, czy kto kocha, czyli Czeka na zgubnym łożu ostateczney chwili. Smierci żaden czas, żadna moc zgładzić nie umi, Szczerey miłości żadna moc i czas nie stłumi. Smierć się karmi wzdychaniem, i łez gorzkich zdroiem, Tym pokarmem i miłość, tym żyie napoiem. Smierć ni datkiem, ni prośbą da się uwieść głucha; Tak miłość ani datku, ani prośb nie słucha. W tym tylko różne: wszystko moc śmierci oręża, Lecz brzydka miłość nigdy cnoty nie zwycięża.
« PoprzedniaDalej » |