Zaden, iż w sobie samym rozkochany, Ludzkich towarzystw wszystkie psuię stany, Gdy czyniąc sobie, drugim dobrze czynię, W ten czas się nazwę szczęśliwym iedynie.
Mętnych roskoszy źrzódło swym wypadem I naykraśnieyszy kwiat zaraża iadem: Na koło złotych dachow smutek lata, A boiaźń i puch łabęci ugniata.
Słodka wesołość w czystym tylko rada Sercu przebywa: tam gniazdo zakłada, Gdzie iey poczciwe wskazuie sumnienie, Bądź carski pałac, bądź smutne więzienie.
Temu gdy ufam, nie wiele dbam o to, Ze chciwa na krew i przemożne złoto, Slepym podkopem czyha na mię zdrada; Zazdrość mię szarpie, a gmin płocho gada.
Bym miał do zgonu żywot pędzić lichy, Nie chcę ia żebrzeć o litość u pychy; Gardzę szafunkiem ludo-kupney dłoni,
Co mi chcąc cnotę wydrzeć, workiem dzwoni.
Wdzięczny pokoiu, darze w ludziach rzadki! Idź ze mną, proszę, choć do kmieciey chatki; Kędy na łonie nieszkodney roskoszy, Niewinność snów mi słodkich nie wypłoszy.
Nie Epikurskiey gnuśny uczeń szkoły, Oddaię panom łzami zlane stoły; Przestaiąc na tym, co ubóstwem ścisłem, A mądrym stawię na obrus przemysłem.
Ten był od wieku los mieszkańcow świata, Ze się wesołość frasunkiem przeplata: Raz kwiaty sypie; lecz czasem chcąc wiernie Od szwanku odwieść, prowadzi na ciernie.
Lecz kiedy ów czas przyidzie, gdy przed oczy Cała się rzeczy śmiertelnych zatoczy Osnowa, którą przed ułomnym wzrokiem Bóg niedostępnym zawinął obłokiem,
Tam się dopiero prawdziwie ucieszę, Gdy równym torem do kresu przyśpieszę; A same troski, podięte dla cnoty, Wieniec mi włożą w potomności złoty.
Na dzień ocalenia życia i zdrowia J. K. Mości.
Wdzięczne kadzidło w słodkiey niosąc dani,
Błagaycie twórcę, życzliwi kaplani;
Kropcie przed iego wiecznym maiestatem
Niechay lud wierny, nucąc peań święty, Za dar dziękuie wiekiem nie obięty; Jaki ten tylko, co dał morzu łoże,
Dzień to pamiętny, którego on ranę O wątłą nader położywszy ścianę Z życiem oyczyzny, zchylił na iey żale Litosney szale.
Nie zeszła ieszcze nam z pamięci ona Brudna ponurych opryszkow zasłona, Którą utkały z Erebowey pary
Gdy pod iey mglistym płaszczem zbcycze plemie, Skaza twey, Lachu, nie wetowna ziemie, Na Boskiey władzy noszącego znamię Podniosło ramię.
A wśrzód narodu mętney zawieruchy Tłumiąc ostatniey iskierkę otuchy; Na los go podać iuż miało surowy, Z upadkiem głowy.
Jęknęły głuchych murow nieme głazy: A cóż te serca, gdzie żywe obrazy
Łask iego wdzięczność wieko-pomną złotem Wyryła dłotem?
Czarny żal nocnym ukirzony mrokiem, Zasępił domy; a gorzkich potokiem
Brocząc ulice łez, przywrócił one
Wieki strapione;
Kiedy twe króle płaczem niewzruszona, Na zimne mary kładła Persefona, Polsko żałosna! łamiąc onych dziką
A ożywione ich śmiertelnym losem, Wabiąc chrapliwym bezkrólewia głosem; Na łup okrutny podawała z twoiem
Patrzał Bóg na to z gwiazdzistey wierzchnice, Zkąd nieprzeskoczne wymierza granice
Swiatu, dokąd iść maią, i którędy
Póki niewinność ma płakać uięta W potwarcze spony; i póki odęta Duma przewodzić, a szlifować swoie
Na iego palcow zakres nieprzełomny, Cofa swe grzbiety gwałt morza ogromny; Mdleią pożary, a dłoń moru blada
W pochwy miecz wkłada.
I wy mocarze! pod których zdeptany Niewolniczemi brząka lud kaydany, Macie swe kresy: o iego się ramie Każda moc łamie.
Szydzi na górze on z niesilney dumy, I na swe szwanki przewrotne rozumy Często nicuie: czyniąc, że w swe sieci Sprawca sam leci.
Więc kiedy ludzkiey iuż pomocy zgoła Nie stało, ruszył dzielnego anioła; Anioła, który od twey, Wazo! skroni Uchylił broni:
« PoprzedniaDalej » |